Męczy mnie czasem ciągłe bycie w drodze. W drodze do samej siebie, do prawdziwszej mnie, do takiej mnie, którą zaakceptuję w stopniu gwarantującym mi spokojne reakcje na wszystko, co mnie spotyka, bądź nabędę dzięki niej umiejętność wybaczania sobie, drobnych i nieco bardziej znaczących, potknięć. W drodze do własnej niepodległości?
Dawno mi się nie śniła, nawet zaczęłam się zastanawiać, czy to już? Czy poszła już dalej, na tyle daleko, że nie będzie szukała już kontaktu ze mną... według mnie "coś" jest w tych snach, nie biorą się z niczego.
Zastanawiałam się od rana, jaki temat chciałbym dzisiaj poruszyć. Nie tylko w Kawce, ale także podczas wieczornych warsztatów. Pomysłów brakowało mi zupełnie, próbowałam więc zmusić się do myślenia o określonych sprawach, albo przeistoczyć je w plan spotkania i tekstu, który napiszę na swoim blogu. Nic z tego. Pod przymusem nie da się pisać.
Wczoraj byłam z Tomkiem na randce, takiej spontanicznej... wynikającej z potrzeby redukcji oddaleń wszelakich i zakłóceń codziennych, które niekorzystnie wpływają na naszą relację. I... było tak, jak powinno być. Tak, jak zawsze. Tak, jakby czas stanął w miejscu. Dlaczego nie może tak być codziennie?
Pamiętam pewne spotkanie z moimi kobietkami z warsztatów motywacyjnych... spotkanie po dwóch i pół miesiąca wakacyjnej przerwy. Bardzo się na nie cieszyłam, byłam ciekawa, co u nich, chciałam je zobaczyć i porozmawiać tak, jak zwykłyśmy to robić w każdą środę, przez dwie lub trzy godziny. I co?