
To już ostatni ciąg... dalszy:) Powoli dochodzę do meritum. Do tego, co łączy Kasię trzęsącą się, jak galaretka pod szkolną tablicą, ze mną czekającą na występ w minioną sobotę. Dlaczego te wspomnienia powróciły akurat teraz, choć wydawało mi się, że ich cień mam już dawno za sobą. Że teraz są już tylko historią motywacyjną, z życia wziętą, opowiadaną nadwrażliwej córce, czy innym, potrzebującym zapewnienia, że można nad tym zapanować.
Ciąg dalszy właśnie następuje. Następuje każdego dnia, przy okazji każdego z wyzwań, któremu muszę stawić czoła. Uczę się go, zdaję sobie sprawę z tego, że jest i poskramiam... coraz skuteczniej. Dzięki temu powraca niezwykle rzadko i nie czyni już tak wielkich spustoszeń w zakamarkach mojej duszy.
Jak to jest? Jeden dzień jest dobry, a drugi aż kipi od negatywnych emocji, albo takich, które podkręcają we mnie złość, niosą niechciane napięcia i sprawiają, że wybucham z niesamowitą wręcz łatwością, z totalnie "bylepowodu"?
Intensywana była ta sobota... i nie mam tu na myśli grabienia liści, czy przycinania krzewów. Tym razem zero takich aktywności. Właściwie cały dzień poświęciłam swojej muzycznej pasji. Rano byliśmy na próbie dźwięku, potem na szybkich zakupach, a przed szesnastą czekaliśmy już, tuż za sceną, na swoje kilka minut tamże. I o tym właśnie chciałabym napisać...
Nie bardzo wiedziałam, co zrobić z tym dniem. Fakt, poczułam się lepiej, czyli kuracja dnia poprzedniego przyniosła zamierzony efekt, w takim razie w czym problem? W dylemacie. Wsiadać w autobus, czy samochód i jechać tam, gdzie wczoraj nie pojechałam, czy też skorzystać ze słonecznego, ciepłego, listopadowego dnia i zrobić to, czego od kilku dni zrobić nie byłam w stanie? Pomyślałam: "Wyjdę na trochę, pograbię liście, a potem się zobaczy.".