
Pomyślałam, że warto przytulić siebie sprzed jakiegoś czasu. Sprzed roku, kilku lat, albo kilku zaledwie dni. Siebie tkwiącą w przeświadczeniu, że jest się do niczego. Jak napisała jedna z moich warsztatowych dziewczyn: "mam dziś płaczący nastrój". Często to są tylko chwile, czasem dłuższe okresy. Bywa, że w te stany wpędzają nas błahostki, bywa, że bardzo poważne historie, które stają się naszym udziałem. Po tym, jak miną, mamy coś na kształt emocjonalnego kaca, i po części zostajemy tam, w totalnej bezradności, by co jakiś czas powracać...
Poszliśmy na spacer. Było już całkiem ciemno, czyli wyruszyliśmy chwilę po dwudziestej drugiej. Szczerze mówiąc, nie zwracałam zbytnio uwagi na czas. Tego dnia miałam jakieś spowolnione reakcje i zupełnie nie chciało mi się podkręcać tempa.
Po dusznej nocy przyszedł jeszcze gorętszy dzień. Kilka stopni robi jednak wielką różnicę. Zaczęłam żałować, że wczoraj ośmieliłam się w ogóle marudzić. Gdybym mogła cofnąć czas... nie mogłam. Musiałam uporać się z niechęcią do upalnej aury po raz kolejny, zupełnie jakbym wskoczyła na wyższy level w jakiejś koszmarnej grze. Oby nagrodą był zimny prysznic prosto z nieba.
Kiedy byłam mała, nie bałam się burzy. Czułam do niej respekt, dyktowany instynktem samozachowawczym, ale nie czułam strachu. Lubiłam patrzeć, jak niebo na moich oczach zyskuje ciemno-granatowy odcień i nasłuchiwać pierwszych, groźnych pomruków. Zwłaszcza, kiedy byłam w tym czasie w szkole...
Prawda jest taka, że ja po prostu nie znoszę, kiedy jest gorąco. Na zewnątrz, czy w środku, bez różnicy. Dlatego zapewne nie spotkamy się nigdy na plaży w jednym z miejsc słynących z wysokich temperatur. Na saunę też, dotychczas, nikomu nie udało się mnie namówić.