Wpadałam do domu po dwóch (zaledwie!) godzinach nieobecności. I... jak zwykle, po krótkiej wymianie uprzejmości, typu "Mama przyszła!", "Tak przyszła. Co robicie?", "Bawimy się." nastąpiła wnikliwa lustracja terytorium będącego pod moją jurysdykcją i, jak zwykle niekontrolowany wybuch.
"Co wy znowu narobiliście? Po co wyciągaliście te zabawki, przecież czas się myć i szykować do spania? Sprzątajcie to, raz dwa! Jak to nie ty wyciągnęłaś? A kto wyciągnął? A czy ja brudzę te wszystkie ciuchy, które na okrągło piorę, te naczynia, które zmywam, tylko ja śmiecę i dlatego muszę odkurzać? Nie obchodzi mnie, kto wyciągnął ma być posprzątane i to już!"
Chwilę później, niestety, choć to w sumie nieuniknione, wchodzę do kuchni i tam już mniej cenzuralnie: "k... znowu". Zmywanie, zamiatanie, szykowanie kolacji, przelewanie z jednych garów do drugich, chowanie do lodówki, a w międzyczasie pokrzykiwanie: "Umyliście się już?! Co? Nie posprzątaliście?! Kto się nie umyje i nie będzie w piżamie nie dostanie kolacji. Nic mnie to nie obchodzi. Przestańcie się kłócić!" I ciągły galop myśli, choć wiem, że to wszystko nieistotne pierdoły. Że tego nie zrobiłam, tamtego, że trzeba już przetrzeć okna, podłogę, ja ciągle nie mam czasu, a na dodatek nie zmienia się moja opinia, co do tego, że jako gospodyni domowa totalnie minęłam się z powołaniem...
Kiedy dzieci wreszcie siedzą za stołem i w ciszy (powiedzmy;)) jedzą kolację, ja biorę miotłę i zamiatam przedpokój, kuchnię i myślę, ciągle intensywnie myślę. Czy to aby na pewno oni źle robią, bo mi nie pomagają, bo olewają, nie reagują na moje prośby? A może mi się tylko tak wydaje? Może to, co stawiam na ostrzu noża, wcale umiejscawiania w tym miejscu warte nie jest? Co by się stało, gdybym sprzątnęła trochę rzadziej, a na biurku moich córek papierzyska piętrzyłyby się ciut dłużej? Co by się stało, gdyby te zabawki na podłodze zostały na noc tak, jak są? Co by się stało gdyby naszym otoczeniem zawładnął ciut większy nieład? No właśnie. Co by się stało. Zastanowię się i napiszę Wam jutro;)