Dziś okazało się, że nasze najmłodsze dziecko jest chore. Zapalenie oskrzeli a może płuc nawet? Antybiotyk i zalecenie oklepywania wraz ze zdaniem wypowiedzianym przez Panią Doktor: "Dobrze, że przyszliście" powinny wystarczyć. Ale czy wystarczą w istocie?
Chwilę po opuszczeniu gabinetu lekarskiego wpadłam we wściekłość. Zaczęłam wrzucać samej sobie w duchu i na głos, odgrażać się brakowi intuicji, niedostatecznej uwadze, z jaką obserwowałam naszego maluszka. Miałam ochotę krzyczeć i płakać zarazem. Szaleństwo? Zapewne właśnie o nie się ocierałam tracąc kontrolę nad sobą, na długo po powrocie do domu, gdy wysmarkiwałam nos w kolejną chusteczkę, by za moment wyduszać słowa pocieszenia (choć miały być "zrozumienia") z mojego brata, a zaraz po nim z siostry (muszę przyznać, że tym razem to własnie ona wyciągnęła mnie na krawędź dołu, do jaki wpadłam po usłyszeniu diagnozy).
Powiecie, nic strasznego. Ja na to, że wiem i tak naprawdę dziwię się nieco własnej reakcji. Choć rozumiem, co leży u jej podstaw. Po krótkiej samo-psychoanalizie doszłam do wniosku, że fakt, iż tak dużo czasu spędzam w domu zajmując się dziećmi i prowadząc dom, powoduje, że szczególnie to pierwsze przeradza się powoli w moją podstawową kompetencję. A ponieważ z natury jestem niemalże perfekcjonistką, to dążę do ideału także na polu matczynych zmagań. Czyli wymagam od siebie dużo więcej niżby większość obserwujących mnie z zewnątrz mogła przypuszczać.
Ale o co tak właściwie chodzi? Ano o to, że nie opukiwałam z należytą gorliwością, że nie podałam na czas syropu rozrzedzającego wydzielinę, że może nie dopilnowałam by dieta była kompletna w składniki wspierające młody organizm w walce z drobnoustrojami i innymi cholerami, które próbują do niego się dobrać. Chodzi też o nie przejęcie się pierwszym atakiem gorączki w stopniu należytym. Tylko kto mógł to wszystko wiedzieć przed? No widzicie, a ja uważam, że wiedzieć to powinna matka znająca własne dziecko i potrafiąca korzystać z równie własnej intuicji.
Kiedy szłam w stronę bloku po powrocie od lekarza. Ze spuszczoną głową, pełną rozwrzeszczanych myśli, przeleciał mi przed oczami obraz. Taka krótka zajawka z porannego zdarzenia, jakie wprawdzie nie było moim udziałem, ale zaobserwowane sprawiło, że, mimo rozmarudzonego dziecka trzymanego na rękach, uśmiechnęłam się, a nawet zaśmiałam naprawdę szczerze.
Na trasie powszedniego porannego truchtu rodziców ciągnących za sobą zaspane pociechy (bądź na odwrót) przystanęła osobliwa para. A właściwie ona przystanęła natomiast on przystąpił do czynności cokolwiek kontrowersyjnej. Głównie ze względu na miejsce i porę (choć wiem, że nie ma to akurat dla nich najmniejszego znaczenia i nie ma w tym nic dziwnego). Domyślacie się a może nie, ale mam na myśli kopulującą parę psiaków.
Od razu pomyślałam: "Jak wytłumaczyłabym to zjawisko moim córkom, gdyby te pieski robiły to, co robią stojac na naszej drodze?". Jednak szybko przerwałam te rozważania, gdy dostrzegłam mężczyznę wybiegającego zza zakrętu w stronę kudłatych zalotników. I nim oni oraz ja sama, zdążyliśmy się zorientować "kawaler" będący w niewątpliwym stanie uniesienia został zdzielony smyczą tuż nad ogonem i zmuszony do ucieczki.
Lecz najzabawniejsze było to, co nastąpiło nim właściciel (posiadaczki cieczki zapewne) zdążył się nacieszyć efektem podjętej interwencji. A mianowicie suczka ruszyła dokładnie w tą samą stronę, co jej apsztyfikant, prowokując go tym samym do ruszenia w ślad za jej zadkiem, natomiast zrozpaczonego właściela do puszczenia się biegiem za nimi.
Z mojego punktu widzenia sytuacja nad wyraz zabawna, z punktu widzenia właściela czworonożnej damy, rzecz przerażająca - głównie ze względu na konsekwencje. Szczęśliwie, w tym przypadku powstałe napięcie udało się zapewne bezpiecznie rozladować, gdyż już kilka minut później ujrzałam owego pana, wracającego z niezwykle absorbującej akcji, z suczką spokojnie drepcząca na smyczy, tuż przy jego nodze.
Czyli nie całkiem ten dzień zakręcony był wokół choroby naszego maluszka. I nie całkiem widać błahe były moje prośby, skoro na pocieszenie zobaczyłam po raz pierwszy swojego synka raczkującego oraz znalazłam klucze, które zgubiłam (o czym do dziś byłam przekonana) w październiku minionego roku.
Dlaczego "plecami do rozsądku"? A czy oskarżenia, jakie sobie rzucałam w kontekście choroby własnego dziecka "głosem rozsądku" można nazwać?