"Rosnę" - pomyślałam w wieku nastu lat. - "Nie jestem już małą dziewczynką, nie wszystko da się wytłumaczyć wiekiem. Powoli biorę odpowiedzialność za swoje czyny, pełną. I decyzje, te upragnione. Spadają na mnie niczym nieznośny ciężar, niczym krople potu zmuszające oczy do zamknięcia... Powoli staję się dorosła. Jeszcze kilka lat temu tego pragnęłam. Teraz już wiem, jestem o tym przekonana, że nie chcę."
Moja ciocia mierzy się właśnie ze śmiertelną chorobą. Raczysko bez pardonu burzy jej codzienność, odbiera nadzieję na normalne życie. Pomijając fakt normalności... Ciocia cierpi, a ja wspominam beztroskie lata. Kiedy byliśmy niczego nieświadomymi dziećmi. Gdy zaśmiewaliśmy się do łez, zupełnie nie zważając na nudne rozrywki dorosłych. Do niczego nie byli nam wtedy potrzebni. To był NASZ czas. Drzwi zamknięte, pomysły na zabawy, których oni i tak nie potrafiliby zrozumieć. I lekki dreszczyk emocji, kiedy któreś z nich zaglądało do nas bez uprzedzenia. Dziś sama robię to własnym dzieciom...
Tamten czas miał swoje zasadnicze plusy. Poza obawą o bezpieczne dowiezienie ojca (w autobusie strasznie kołysało) i względny spokój matki (to kołysanie skutecznie wytrącało ją z równowagi) wszystko inne było zabawą, beztroską. Wracaliśmy od mojej cioci, która teraz strasznie cierpi, i wspominaliśmy najśmieszniejsze sytuacje, jakie stały się naszym udziałem. Już planowaliśmy kolejne spotkanie. Nawet przez chwilę nie myślałam o tym, jak to będzie za kilka, kilkanaście lat. Bo i po co?
A dziś, coraz częściej myślę, co było wtedy. Zastanawiam się, co nas poróżniło, odsunęło od siebie. Co spowodowało, że życie mojej cioci potoczyło się tak, a nie inaczej? Dziwne, ale kiedyś zupełnie mnie to nie interesowało. Było, jak było i cóż z tego? Pamiętam małe zawiniątko na kanapie. To była siostra mojej siostry ciotecznej - zapewnienie, że nie ma o co się martwić...
Brak miłości jest jak śmiertelna choroba. Odbiera nam siły, toczy nasze wnętrzności, każe płucom oddychać tak, jakby w jakimś ślepym szaleństwie, chciały nałykać się tlenu na zapas, a jednak wciąż zbyt płytko. Płytka... płytka jest ta miłość, która nie udziela wsparcia. Miłość, która w chwili próby uaktywnia jedynie troskę o samego siebie. Nigdy nie chciałam takiej miłości.
Dlatego wybrałam, jak wybrałam. Mam miłość, która stoi za mną murem, podąża w ślad za moimi krokami, a ja także chcę i potrzebuję jej drogowskazów szukać, z nich korzystać, nimi się kierować. Mam przyjaciela, który nie opuszcza mnie w godzinie próby. Dzięki niebiosom, że jest moim mężem! Mam też przekonanie, że każdy z nas ma prawo do szczęścia, tylko niektórzy o nim zapominają. A może większość?
38 lat. Mało? Dużo? Niewiele mnie to obchodzi. Ważne, że wciąż mogę być sobą i, że mam odwagę. Iść pod prąd czasom, pod prąd całemu światu i wierzyć. Wierzyć w miłość.
Oby mojej cioci nie zabrakło tej wiary.