Życie gna na oślep. Dzień goni noc, noc goni dzień... Ciągle coś musimy, czegoś nie możemy, do czegoś dążymy, czegoś unikamy i... narzekamy. Nieraz wydaje nam się, że gorzej już być nie może, że nie damy już rady, nie wytrwamy w tym "dzikim pędzie". Ale, mimo to, biegniemy dalej. 

Jak często zdobywamy się na refleksję? Czy zdajemy sobie sprawę ze wszystkiego, co nas otacza, dotyka, czego częścią jesteśmy my sami? Czy zdarza nam się zapatrzyć w niebo i płynące po nim obłoki, odszukać księżyc ponad dachami naszych bloków, domów, między drzewami i westchnąć do niego z wdzięcznością? Za kolejny dzień, za każdy oddech, za wodę w kranie i ciepło. Za to, że mogliśmy dziś zjeść, napić się, wykąpać...

Czy nie tracimy naszej energii życiowej bezmyślnie? Na ciągłe przekładanie rzeczy z miejsca na miejsce, wędrowanie po sklepach w poszukiwaniu nowych przedmiotów ograniczających naszą życiową przestrzeń? Czy pytamy siebie, czego tak naprawdę potrzebujemy, by żyć?

Podjęliśmy niełatwą decyzję, będziemy zmieniali miejsce zamieszkania, tworzyli je od nowa. Kilka bliskich mi osób jest właśnie tuż po, bądź jeszcze w trakcie podobnej życiowej rewolucji. Staje się to pretekstem do wymiany doświadczeń, do rozmów, podczas których dowiaduję się, że bez tego, czy owego się nie obejdziemy, że musimy zrobić tak, czy inaczej. Prawda, czy fałsz? Czas pokaże. Być może za kilka miesięcy napiszę, że wielu z tych, którzy udzielali nam rad, miało rację, a ja byłam w błędzie. Być może...

Nie potrafię zbyt długo skupiać się na materialnej stronie życia. Zawsze, ilekroć to robię, zaczynam odczuwać ogromne wyrzuty sumienia... głównie w stosunku do tych, którzy mają tak niewiele, że większość z naszych codziennych potrzeb, w ogóle nie ma miejsca w ich świadomości. Wkurza mnie to, że "za chwilę" będę wybierała płytki do naszej nowej łazienki, a w tym samym czasie, gdzieś w innej części świata, w pomieszczeniu wielkości naszej nowej łazienki mieszka cała rodzina, albo jej część, a łazienka pozostaje co najwyżej w sferze ich marzeń. Wkurza mnie, że będę się zastanawiała, jak dużą kupić lodówkę, a w tym samym czasie, gdzieś w innej części świata, kolejne dziecko będzie umierało z głodu...

Czasem zastanawiam się, czy to ja jestem nieprzystosowana do życia, czy większość otaczających mnie ludzi? Bo kiedy słyszę, jak ważną rzeczą jest przystrzyżony trawnik i zasłony w oknach, to czuję się tak, jakbym słuchała jakiejś zabawnej opowiastki o bezsensie naszych codziennych dążeń, nie zaś informacji w sposób istotny mogących pomóc mi w budowaniu własnego wyobrażenia o tym, jak to jest... mieć dom.

Jedna z moich teatralnych koleżanek na pytanie: "Czy mieszkanie w domu wiąże się z wysiłkiem, jakiego obecnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić? Czy wiedząc, jak to jest (bo wychowała się w domu) chciałaby mieszkać w domu, czy w mieszkaniu?" odpowiedziała, że na sto procent w domu. Że życie w mieście, mieszkanie w bloku przenosi ją do świata, którego nie rozumie i nie przyswaja. Że jej rodzice mają dom i sporą działkę, ale nie są uwiązani. Jeżdżą po Polsce, cieszą się życiem, a trawnik koszą raz na trzy tygodnie. I nie oznacza to wcale, że wokół domu mają syf. Wszystko ma tam swoje miejsce i na wszystko jest miejsce. Jest też czas... przede wszystkim dla bliskich, na chwile, które chętnie z nimi dzielą zamiast strzyc, przycinać, szorować, czyścić itp.

A jak ja wyobrażam sobie nasz dom? Zamykam oczy i widzę wnętrza, a w nich przedmioty, które częściowo odzyskamy przerabiając stare meble, poprawiając, dodając i ujmując, częściowo zrobimy sami, częściowo zakupimy. Widzę dodatki, które w dużej mierze będą naszym dziełem. Oświetlenie z wykorzystaniem starych, kuchennych sprzętów (marzy mi się czajnik z odbitym dnem, a w nim żarówka, tuż nad drewnianym kuchennym blatem ;)), siedziska itp. z palet i innych rzeczy z odzysku, widzę obrazy namalowane przez dzieci i przez nas, starą cegłę, kosze, szafki zrobione przez Tomka i wiele innych "nowych zastosowań" już raz wykorzystanych rzeczy, które zamiast na śmietnik, trafią do naszego domu, byśmy mogli tchnąć w nie nowe życie. Ekologicznie, ekonomicznie, po swojemu:) A że trawa czasem połaskocze nas po kostkach, czy po łydkach? Że wyłoni się z niej rumian, chabry, czy maki? Że drzewa zajmą sporą część terenu szumiąc nam śpiewnie w wietrzne wieczory? To pewne. A że stanie tam drewaniana altanka, stół i być może piec do pieczenia chleba... to prawie pewne. Prawie, bo nie wiem na ile pozwolą nam finanse. Wiem jedno, to będzie nasz dom, gdzie my będziemy czuli się dobrze. I na pewno nie będzie to dom do sprzątania, tylko do życia.

Jednym słowem, nie dajmy się zwariować. Nie pozwólmy sobie wmówić, że wnętrza "na czasie", dom zrobiony pod klucz, zgodnie z najnowszymi trendami, trawnik niczym murawa boiska z systemem nawadniającym oraz mnóstwo innych "niezbędnych do życia" szczegółów to podstawa i bez tego się nie wprowadzimy, nie obejdziemy i w ogóle "nie wiemy, jak to jest, ale jest tak właśnie"! Bo tak naprawdę to co najwyżej jest... "bujda na resorach" Kochani! ;)