Ktoś kiedyś powiedział: "Masz coś w spojrzeniu. Coś takiego, że boję się kiedy na mnie patrzysz." Ktoś inny: "Tylko dwa razy widziałem coś takiego w czyichś oczach. Kiedyś Ci o tym opowiem. Póki co, jesteś jeszcze "uwiązana" społecznie, ale to się zmieni i wtedy...". Co? Nie chciał powiedzieć. Jeszcze ktoś wróżył mi z ręki, a właściwie oglądał moją prawą dłoń i powiedział: "Nie widziałam jeszcze takiej dłoni. Nie wiem, co to może znaczyć. To tak jakbyś żyła w dwóch równoległych światach. Może wrócisz do tego drugiego. Sama nie wiem."
Mogłam coś przeinaczyć, przekręcić, ale sens był mniej więcej taki, jak napisałam powyżej. Moja mama często mawiała, że jak się złoszczę moje oczy zmieniają barwę, robią się granatowe i wtedy tak patrzę... Coś w tym jest. Jakaś burza w głowie, huragany w sercu. Niepokój. Czy dlatego mój anioł pozwolił, bym go ujrzała? Śpiewam o nim w swojej piosence, opowiadam podczas koncertów, że go zobaczyłam i jak bardzo był realny. Ale nie wspominam o tym, co wówczas działo się ze mną i we mnie. Byłam w pierwszej ciąży. Od tego lat pragnęłam,nie dopuszczałam myśli, że mogłoby być inaczej, że mogłoby nam się nie udać. A kiedy już to nastąpiło... kiedy dowiedziałam się, że dziecko faktycznie jest już w drodze, padł na mnie blady strach. Byłam przerażona. Płakałam po nocach, powtarzałam, że będę bezbadziejną matką, że skrzywdzę tą małą istotę. Skąd wzięły się te myśli?
Kilka miesięcy przed zajściem w ciążę podeszłam do egzaminu magisterskiego. Odwlekłam go o rok, ponieważ tuż po skończeniu studiów wzięliśmy z mężem ślub. Przygotowywałam się do obrony długo i sumiennie, byłam zadowolona ze swojej pracy magisterskiej, bo dopracowałam ją w każdym szczególe. Chciałam, by wszystko było jak należy... I było. Obroniłam się na bardzo dobry, tak też oceniona została moja praca. I co? Tuż po obronie dopadła mnie myśl: "Co dalej? Co teraz? Na czym skupisz swoją uwagę? "Gdzie" będzisz kumulowała swoje wysiłki?". Ale wtedy jeszcze śmiałam się i bawiłam, najgorsze miało przyjść za chwilę. Powoli, dzień po dniu, traciłam sens życia. Tak jakby obrona pracy "na chwilę" stała się wszystkim, czego pragnęłam i w momencie, gdy osiągnęłam zamierzony cel, straciłam pion, nie wiedziałam w którą stronę iść. Wstawałam z wysiłkiem każdego ranka, zmuszałam się do aktywności, do życia w otoczeniu ludzi, których kochałam i, co najważniejsze, którzy kochali mnie. Ale kiepsko mi to szło. Pojechaliśmy w moje ukochane Bieszczady, myślałam, że tam odzyskam równowagę. Owszem, w otoczeniu pięknych gór, z naturą "w zasięgu ręki" oraz w towarzystwie wyjątkowych ludzi czułam się lepiej. Niestety w przeddzień powrotu wpadłam w histerię. Powtarzałam mężowi raz po raz, że: "ja nie chcę wracać, nie chcę stąd wyjeżdżać, bo wiem, że przez najbliższe dwa lata tu nie przyjadę". Pytał: "Dlaczego?". Ja na to: "Bo zajdę w ciążę.". Wtedy próbował mnie rozśmieszyć, pocieszyć, utulić, ale nie wierzył zapewne w to, że miałam rację. Dwa tygodnie po powrocie zaszłam w ciążę...
Nosiłam córkę pod sercem i rozpaczałam: "Jak ja przyjmę to dziecko? Jak je wychowam, skoro nie mogę dać sobie rady z samą sobą?". Koszmar. Wtedy właśnie, którejś z ciemnych nocy wczesnowiosennych, kiedy mój brzuch był już na tyle duży, że musiałam spać wyłącznie na boku, ON przyszedł do mnie. Stanął tuż obok naszego łóżka. Patrzył na mnie tak ciepłym, pełnym miłości spojrzeniem, że nigdy go nie zapomnę. Ukoił moje serce. Naprawdę tego potrzebowałam. Świadomości, że nigdy nie jestem sama. Niezależnie od tego, jak daleko jest mąż i inni bliscy mi ludzie, on zawsze jest przy mnie... c.d.n.