Kiedy na świecie pojawiają się dzieci, nic nie jest już takie samo jak przedtem. Pisząc te słowa daleka jestem od oklepanych frazesów, jakie głoszą rodzice chcący uświadomić wszystkich nie posiadających jeszcze potomstwa. Macierzyństwo i „tacierzyństwo” to w istocie nie lada wyzwanie i istna rewolucja, której regułom, chcąc nie chcąc, musimy się podporządkować.

I nie mam bynajmniej na myśli rezygnowania z dotychczasowych marzeń i dążeń, jak co niektórzy orzekają będąc „przeciw”, mam na myśli odpowiedzialne kształtowanie nowej roli, jaką w swoim szaleńczym porywie niesie nam życie. Roli rodzica, której jednocześnie, z pełnym przekonaniem ja sama przypinam etykietkę niezwykłej, niepowtarzalnej przygody. Natomiast w chwilach trudniejszych określam zwyczajnie mianem „jazdy bez trzymanki”;)

Życie wywrócone do góry nogami, a może na drugą stronę? Wszak to dzieci zmuszają nas do wykładania na ławę własnych myśli i przekonań, opisywania uczuć i emocji, o których istnieniu nie mieliśmy dotychczas bladego pojęcia. To przy dzieciach możemy się rozwijać w sferze komunikacji międzyludzkiej w stopniu, jakiego nie zagwarantuje nam żadne szkolenie. To dzieci uczą nas bezinteresownego zakochania pozbawionego egoistycznych pierwiastków. Skłaniają do przytulania, otwartego deklarowania uczuć, czułości, o jakiej w codziennym życiu nieraz zupełnie zapominamy. Dzieci skracają dystans pomiędzy dorosłym „ja” a dzieckiem, jakie żyje wciąż w każdym z nas.

Wszystko o czym napisałam powyżej jest do opanowania. Wszystko poza sytuacjami, na które będąc rodzicami nawet już podwójnymi, czy potrójnymi (itd.) i tak nie będziemy w stanie się przygotować. Pomijam ostateczne, bo dziś nie byłabym w stanie snuć tego typu rozważań. Mam na myśli sytuację choroby. Kiedy dziecko jest chore wszystko poza tym wydaje się tracić barwy. A choroba dziecka wypala nam oczy, serca i myśli krwistoczerwonym ogniem zmartwienia, znużenia i wyczerpania. Tego czysto fizycznego, wynikającego wprost z nieprzespanych nocy, z niemożności wyręczenia się kimkolwiek, gdy dziecko tylko w naszych ramionach czuje się bezpieczne, gdy tylko tam znajduje ukojenie.

W ciągu ostatniego tygodnia odbyłam istny trening siłowy. Nosiłam nasz niespełna dwunastokilowy skarb przez większość dnia i nocy. Walczyłam z gorączką oporną na leki, powstrzymywałam wymioty i pomagałam kiedy już dłużej powstrzymać się nie dały, próbowałam nie doprowadzić do odwodnienia, hamując jednocześnie nasilającą się biegunkę. Robiłam wszystko, by antybiotyk przepisany przez lekarza nie smakował tak wrednie, jak smakował w istocie. A kiedy pomimo moich karkołomnych zabiegów organizm maluszka go odrzucał, przyjęłam zastrzyki jak zbawienie. Bo po nich powoli, z każdą godziną mały czuł się lepiej. Więc czego chcieć więcej?

Poczułam ulgę przemieszaną z obawą, że to pewnie nie ostatni raz, że mogło być gorzej gdybyśmy na czas nie zareagowali. Albo lepiej, gdybym zaobserwowała cokolwiek wcześniej i podjęła zdecydowane kroki. A chwilę potem odżyło wspomnienie. Lubelski Skansen i aleja obsadzona drzewkami. Na drzewkach tabliczki, każda z nich będąca nośnikiem innej historii, osobistej tragedii tych, którzy je zasadzili. Imiona i nazwiska dzieci – podopiecznych Hospicjum im. Małego Księcia i daty…

Świat wywrócony do góry nogami to nic. Strach zagnieżdżający się na stałe w głowie i myśl, że z tej drogi nie ma już powrotu, to prawdziwe demony, z jakimi każdy rodzic w sytuacji choroby własnego dziecka musi się zmagać.

Wszystkim, którzy są w trakcie takich właśnie zmagań życzę odwagi, cierpliwości, wytrwałości i wiary...