Napisałam ostatnio piosenkę. Urodzinową, dla Tomka. Nasz syn słuchając, jak nad nią pracujemy i chcąc ulżyć mi w trudach poszukiwania najwłaściwszego tytułu, zaproponował "Szeptem" i tak zostało. Zaczynam od słów: "Wiem, że często narzucam ci swój rytm i zazwyczaj szalone są nasze dni...". Jak bardzo, wiemy tylko my sami.
Za chwilę powiecie, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, że wszyscy żyją teraz szybciej i w większym napięciu niż bywało to niegdyś, choćby kilka lat temu. Że każdy za czymś goni i w ogóle czas zapier... niemiłosiernie. Zgadza się, ale u nas wygląda to jeszcze inaczej. My, oprócz tego, że mamy do ogarnięcia sprawy szkolno-przedszkolne, zajęcia pozalekcyjne, pracę i nasze domowe, coraz bardziej ciasne, zacisze, ograniamy naszą działalność artystyczną. A to już zupełnie inna para kaloszy;)
Piosenki rodzą się samoistnie. W totalnie nieprzewidywalnych momentach, pod wplywem nagłej inspiracji. Zwykle poprzedza je chęć tworzenia. Taka uporczywa, natrętna myśl z tyłu głowy, aby "coś" z siebie wyrzucić. Może ona pojawić się z powodu zbyt długiego okresu "nie tworzenia", bądź pod wpływem tzw. "twórczej fali", na której się znajdziemy. Bo teraz nie tylko ja jestem motorem do tych muzycznych działań. Tomek, choć dużo rzadziej bywa na twórczym głodzie, podobnie jak ja, tworzy zalążki nowych utworów. Podsuwa mi pomysły muzyczne mówiąc: "posłuchaj, całkiem fajnie to brzmi, może byś coś do tego napisała?". Czasem piszę od razu, bo melodia sama układa w mojej głowie tekst, a czasem musi to potrwać. Melodia musi się uleżeć, swoje odczekać i trafić we właściwy moment. Taki swoisty splot nastroju, chwili i sytuacji, który sprawi, że stanie się uzupełnieniem do tego, co pragnę wyśpiewać światu.
W naszym mieszkaniu znajdziecie pięć gitar, ukulele, klawisze, bębenki, przeszkadzajki, a w piwnicy akordeon... Naprawdę są chwile, kiedy zaczyna mnie to przerastać. Dodajcie do tego dwa piece (jeden akustyczny, drugi do gitary elektrycznej), nieprzebrane zwoje kabli i końcówek, statywy... a okaże się, że Wasze łóżko i szafa stoją w jakiejś dziwacznej sali prób. Dziwacznej, bo po kątach piętrzą się zabawki dziecięce, zazwyczaj stoi w niej także suszarka na ubrania i niejednokrotnie deska do prasowania z działającym żelazkiem, a jakże!
Jestem pewna, że niejedna białogłowa z zamiłowaniem do porządku, straciłaby głowę widząc ten nasz codzienny ambaras. Staram się jak mogę, ogarniam ile jestem w stanie, ale generalnie dużo ważniejsze od walki z wszechobecnym kurzem, jest dla mnie chociażby tworzenie kolejnych piosenek, scenariuszy, czy też praca nad materiałem, który aktualnie ogrywamy. Gotowanie uważam za konieczność, pranie także, trzymanie rzeczy na przypisanych im miejscach za praktyczny wymiar codzienności. Łatwiej poruszać się po wnętrzu, w którym rzeczy mają swoje stałe, choć nieściśle określone miejsce...
Jestem inna, zawsze byłam. Głowa w chmurach, serce w górach, dusza żyjąca w oderwaniu. Wpasowałam się w pewien rytuał codzienności, bo innego wyjścia nie było, ale wciąż niecierpliwie kręcę się przy furtce. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak się pojawiło. Staram się swoją szaloną naturę ugłaskiwać, normować swoje zachowania i reakcje, poskramiać emocje, by nie napakować tym wszystkim zbytnio naszych latorośli. I tak ich życie zbyt często staje na głowie...
Z drugiej strony jednak, dzieciaki mogą powiedzieć w szkole, przedszkolu, gdziekolwiek bądź: "a moi rodzice to grają i śpiewają, występują na scenie". Ilu jest rodziców podobnych do nas? Mogą zatem "używać nas", gdy zechcą czymś zaskoczyć, zaszokować, albo zwyczajnie zabrać swoją sympatię na fajny koncert;) Jeszcze nie teraz, ale za moment, dwa...