Czytam ulubione czasopismo i własnym oczom nie wierzę. Felieton za felietonem, wywiad za wywiadem i każdy niesie aż nazbyt czytelny przekaz. Że po 40-stce to już tylko równia pochyła, dopiero wtedy zaczynamy dostrzegać, że życie przemija, dopadają nas refleksje, myślimy, co jeszcze moglibyśmy zrobić ze swoim życiem, a z tyłu głowy czai się przeświadczenie, że na niewiele wystarczy nam już czasu, zdrowia i chęci. Co za bzdury?! Kto próbuje mnie przekonać, że ciężar metryki, po przekroczeniu pewnej granicy, przyćmiewa wszystko? Kto śmie rwać pióra z moich skrzydeł? Dla mnie wiek nic nie znaczy. 

Odkąd skończyłam naście lat, moja świadomość i wiedza na temat ulotności życia w zasadzie nie uległy zmianie. Poza tym krótkim czasem, gdy, jako kilkuletnia dziewczynka, budziłam się z płaczem w nocy, nie mogąc pojąć ogromu wszechświata, moje rozumienie tego, co tak naprawdę jest istotne w naszej ziemskiej egzystencji, pozostaje constans. Nie wiem, jak bardzo tajemna musi być ta wiedza, by jeden po drugim, dopiero będąc w tzw. "wieku średnim" dostrzegał, jak bardzo kruche jest nasze jestestwo i, jak bardzo ułomna nasza konsumpcyjna hierarchia celów. Czy to możliwe, by ludzie dorastający w podobnym otoczeniu, w zbliżonych warunkach, wyedukowani i wykształceni przez to samo społeczeństwo i jego pedagogów, mieli tak rozbieżne spojrzenia na ogół tego, co zwykliśmy nazywać "własnym życiem"? Z przykrością muszę stwierdzić, że tak, jest to możliwe.

Niejeden człowiek żyjący w tzw. "cywilizowanym świecie", mogący korzystać z jego zdobyczy i dobrodziejstw, w co najmniej umiarkowanym stopniu, cholernie szybko zapomina o tym, jak wielkim jest szkodnikiem. Ilość odpadów, którymi raczy Matkę Ziemię przechodzi niejedno pojęcie. Wyziewy jego aut i domów, podkręcają niszczycielską siłę. Ponadto zdaje się koncentrować głównie na przemielaniu tego, co wciąż podsuwa mu się z zewnątrz. Nowe produkty, lepsze rozwiązania i funkcjonalności, ułatwienia i jeszcze raz ułatwienia. Życie na skróty, bez zbędnych komplikacji. Zamykany w kokonie pozornego bezpieczeństwa i niezależności podlega ustawicznej alienacji, która ma służyć wssysającej go machinie. Bowiem, im wyższy stopień odcięcia od żywej relacji z drugim człowiekiem, tym większa oszczędność czasu na penetrowanie piętrzących się konsupcyjnych doznań. 

Taki człowiek kończy 40 lat i nagle... dociera do niego, że nie zawsze będzie tak dobrze wyglądał w obcisłych ciuszkach dla biegaczy, że jego skóra, mimo kolagenów, fluidów i innych wałków na kiju, marszczy się i będzie marszczyła się nadal, że pewnego dnia po prostu będzie musiał zostawić wszystkie te cudeńka, którymi się otacza, które szczelnie wypełniają jego codzienność i odejść. Nagi, nagusieńki... I co? Rozpacz. Włosów rwanie, skok na kozetkę po antydepresanty, rozpaczliwe łapanie tchu, tuż nad taflą wody. Taki człowiek nie myśli z nadzieją, zaciekawieniem, ekscytacją o tym, co jeszcze go w życiu czeka. On obsesyjnie próbuje utrzymać ten stan, w którym znajduje się obecnie. Takiego siebie i takie "od-do", które doskonale do siebie dopasował, i które zdawało się nieść w sobie potencjał wieczności.

Może warto położyć większy nacisk na to, co naprawdę istotne? Obudzić w sobie poczucie odpowiedzialności za wszystko, co nas otacza i na tym się skoncentrować? Niezależnie od wieku, statusu społecznego, stanu kont... Zamiast podejmowania rozpaczliwych prób bycia młodym mimo upływu lat, bądź popadania w stany depresyjne z powodu kolejnych zmarszczek, czy "niemożności", skupić się nad tym, co konieczne i możliwe do zrobienia? Poczuć się jednością z naturą, która podlega niezmiennie cyklom narodzin i śmierci, a mimo to wciąż zachwyca, budzi respekt, daje nam lekcje życia. Takiego, jakim powinno ono być. Z szacunkiem dla wszystkiego i wszystkich, z którymi możemy i powinniśmy je dzielić. Współistnienie, współzależność, kompletność...

Pamiętam powroty ze szkoły średniej. Wracałam do domu autobusem komunikacji miejskiej. A, że zawsze byłam świetnym obserwatorem, to w trakcie tych powrotów, z lubością studiowałam ludzkie twarze. Kiedy przekraczałam próg domu zdarzało mi się pytać: "Mamo, dlaczego Ci ludzie są tacy smutni? Tacy ponurzy. Rozumiem, że zdarzają się nieraz tragedie, które nas łamią i gną nasze karki ku ziemi, ale nie wierzę, by wszyscy jadący dziś ze mną autobusem, przeżyli jakąś traumę. Zatem, dlaczego? Dlaczego nie uśmiechamy się do siebie, nie patrzymy sobie w oczy, nie rozmawiamy, nie pozdrawiamy się nawzajem? Przecież wtedy życie byłoby bardziej znośne, także tych kilka chwil w autobusie..." Mama popierała mnie w stu procentach, ale nie potrafiła odpowiedzieć mi, na tak postawione pytanie. Może dlatego, że poniekąd sama była ofiarą smutnych ludzi, nie potrafiących czerpać nieskrępowanej niczym radości z życia. Życia takiego, jakim jest.

Wiek nie ma najmniejszego znaczenia. Przywiązujemy się do dat, do liczb, wiążemy z nimi swoje cele i dążenia, nakładamy ograniczenia, wywieramy naciski. Po co? Czy nie możemy potraktować każdego kolejnego roku, jak nowego rozdziału, nowej przygody? Wejść w kolejny etap życia z głową pełną zdrowej ciekawości, otwartą na to, co nowe i nieznane. Pozwolić sobie na pierwsze kroki i upadki, które duchowi dodadzą hartu, a sercu skrzydeł, gdy po raz kolejny uda nam się z nich powstać. Wiek nie ma najmniejszego znaczenia. Świadczą o tym drzewka sadzone przez rodziców hospicyjnych dzieci, tuż po ich śmierci, małe stópki noworodka, który tylko przez pół godziny mógł być tulony do piersi, wszystkie tragiczne wypadki, rwące nitki życia... Wiek nie ma najmniejszego znaczenia.