Sobota. Dla jednych dzień odpoczynku po całym tygodniu pracy, dla innych najbardziej pracowity dzień w tygodniu. Dla jednych okazja do spotkania ze znajomymi, dla innych do odpoczynku od spotkań. Zależnie od tego, gdzie i jak upływa nasze życie, sobota może przywdziewać zupełnie odmienne szaty…

Ech… tak sobie tylko dywaguję, próbując ubrać w mądre słowa fakt, że całą sobotę zasuwałam, jak przysłowiowy mały Kazio (A dlaczego Kazio, tak właściwie? I do tego mały… J). Zaczęło się od odwiedzin w Centrum Ogrodniczym, choć nie miałam tego w planach… wpadłam tam tylko na chwilę, na trzy kwadranse przed zamknięciem… Tomek prosił, żebym już nic nie kupowała… włożyłam do koszyka jedną roślinę. Przecież i tak chciałam ją kupić tydzień temu(!), a dziś, akurat w tym miejscu, spotkałam koleżankę, która, dostrzegając moje wahanie, rzuciła:
- To świetna roślina. U mnie w zasadzie tylko ona ma się dobrze i nic nie muszę koło niej robić.
No i jak tu nie wziąć takiej pięknoty? Nie dość, że kwitnie na niebiesko, to jeszcze nie wymaga atencji. Coś w sam raz dla mnie!

Ponieważ nie przyjechałam do Centrum sama i w zasadzie po to, żeby towarzyszyć siostrze Tomka, zaczęłyśmy się trochę, jedna przez drugą, nakręcać.
- A to? Co to jest?
- Ale piękne. Poczekaj, już czytam.
- Ile to kosztuje?
- Kurcze, sporo, ale jest takie piękne… No dobra, idziemy dalej.
- A to?
- To już mam. Super roślina, pięknie kwitnie i radzi sobie świetnie, choć posadziliśmy ją na otwartej przestrzeni, w pełnym słońcu.

I tak, alejka za alejką, wystawka za wystawką, paleta za paletą poruszałyśmy się do przodu. Niesamowite, ile można dowiedzieć się o ogrodowych nasadzeniach w czasie trzech kwadransów!
Po tej pierwszej roślince, niewymagającej niczego, pojawiły się kolejne. Hibiscus, bo Tomek chciał. Forsycja, podobnie. Hortensja! Ale taka z mięsistymi liśćmi, jakaś nowa odmiana, Tomkowi na pewno się spodoba. Idziemy dalej. Moja towarzyszka woła z alejki obok:
- A kalinę klonolistną masz?
- Jedną mam.
- Bo tu jest taka z czerwonymi liśćmi, bardzo ładna.
- Poczekaj, zaraz do ciebie przyjdę. A Irgę chcesz?
- A co to jest?
- Na pewno ją znasz. Często sadzą ją na osiedlowych skwerach, czy trawnikach. Wezmę ci, jest już spora, a kosztuje tylko dziewięć złotych.
- To weź.

Po chwili jestem już obok niej. Koszyka nie ciągnę ze sobą, bo coraz ciężej się nim manewruje. Pokazuje mi tę kalinę. Kurcze, ależ ma piękne liście. Nie tylko czerwone, ale także bordowe, pomarańczowe, żółtawe i lekko zielone. Cudo!
- To roślina z gatunku: „posadzić i zapomnieć”, w zasadzie bezobsługowa. W każdym razie tak piszą w Internecie.
- No i pięknie. Już jest moja.

Dosłownie pięć minut później, w nieco niezręcznym momencie, podchodzi do nas Tomek. Ja stoję już nie z kaliną, którą zdążyłam odnieść do koszyka, zajmując tym samym ostatnią wolną przestrzeń tamże, ale z brzozą o czarnych liściach.
- Zobacz, jaka fajna. Takiej jeszcze nie mamy i nie tak łatwo ją znaleźć.
Tomek czyta informację na pasku doczepionym do jednej z łodyżek.
- No dobra, bierz.
- Wiesz… nasz koszyk stoi oooo… tam – wskazuję kępę roślin zamkniętą w ciasnej, wózkowej przestrzeni i od razu zaczynam nawijać, żeby miał jak najmniej czasu na myślenie.
Mina Tomka - bezcenna. Ja w mgnieniu oka doskakuję do swoich zdobyczy i zaczynam mu pokazywać, co i dlaczego postanowiłam kupić. Oczywiście zaczęłam od Hibiscusa i Forsycji, po coś ten marketing przez pięć lat się studiowało;)

Kiedy podchodzimy do kasy, zauważa nas przesympatyczny sprzedawca, którego niejednokrotnie już zarzucałam pytaniami, a tydzień wcześniej, na odchodne rzuciłam: „więcej już tu nie przyjadę”. Uhm – odpowiedział na to człowiek, który o roślinach wie wszystko i o ludziach, zdaje się, też całkiem sporo.
- Ooo! A państwo, gdzie mi się schowali, że Was nie zauważyłem?
- Mnie tu nie ma! – nic bardziej zabawnego nie przyszło mi do głowy.
- Żona dzisiaj miała nic nie kupować… - znoszę ten przytyk ze stoickim spokojem. W końcu osiągnęłam swój cel, nie ma o co się ciskać.
- No właśnie widzę – i tu wymowne spojrzenie na nasz koszyk, które także mnie nie rusza.

No i co? Co z tego, ja się pytam? Jaram się tymi roślinkami, uwielbiam je wyszukiwać, uczyć się je pielęgnować, a potem patrzeć, jak się rozwijają. Relaksuje mnie to i wycisza. Tak, jak być powinno. Poza tym, dziś po raz pierwszy wzięłam się, tak na serio, za koszenie trawy. Manewrując warczącym potworem, pomiędzy drzewami, krzewami i szalejąc na otwartej przestrzeni, przez ponad trzy godziny, planowałam kolejne nasadzenia.
Bo, kurka wodna, jak tych krzewów i drzewek będzie jeszcze więcej, to mniej będzie trawy, perzu i innego mlecza. Wiem, krzewy też trzeba pielęgnować, przycinać itp. Ale jeśli wybiera się głównie te z gatunku „posadzić i zapomnieć”, to raczej bólu nie ma. Czego nie można powiedzieć o koszeniu po trzech dniach obfitych, wiosennych opadów, kiedy wszystko jak na komendę wyskoczyło w górę, startując w konkursie na najdłuższe źdźbło, tudzież łodyżkę.

Oj, był ból i były ciężary, a teraz czuję każdy palec, swędzącą skórę, i nadwyrężoną całą resztę. Normalnie boję się położyć do łóżka, bo wiem, że po kilku godzinach w pozycji horyzontalnej będzie bolało jeszcze bardziej…
Jak się zapewne domyślacie, czasu na sadzenie roślin, dziś zabrakło. Cóż, zrobimy to jutro, względnie pojutrze. Luzik. Najważniejsze, że sobota była udana. Kolejne zakupy zaliczone, zasoby na koncie uszczuplone, a moje ciało… jakże ono czuje teraz, że żyję!

Muzyczka do kawki:

https://www.youtube.com/watch?v=qKAz9zlk6Xw&ab_channel=MJMMusicPL

20 maja 2023