Czy wspominałam już, że kocham tańczyć? Kiedy do mych uszu dociera muzyka, który porusza we mnie czułą strunę, zaczynam się kołysać, gibać, podrygiwać, skakać i całkiem nieźle szaleć, w zależności od tego, gdzie aktualnie się znajduję i jakie towarzyszą temu okoliczności. Chociaż... zdarzyło mi się podrygiwać przed przejściem dla pieszych, kiedy stałam ze słuchawkami na uszach, czekając na zielone światło, czy bujać się ledwie widocznie w sklepie, w odpowiedzi na muzykę sączącą się z głośników.

Dlaczego tak rzadko tańczymy publicznie? Dlaczego nie robimy tego codzinnie? Oglądałam ostatnio jakiś program typu "Jestem z Polski" i usłyszałam wypowiedź czarnoskórej dziewczyny, pochodzącej z któregoś z państw afrykańskich. Opowiadając o sobie i o tym, co lubi robić, rzuciła:
- No i oczywiście taniec. Bardzo dużo tańczę. Tam skąd pochodzę, taniec wpisany jest na stałe w codzienne życie. Dlatego tańczę niemal każdego dnia.
Powiedziała to, a ja pomyślałam:
- To piękne. Szkoda, że w naszą naturę taniec nie został wdrukowany.
A może tak nam się tylko wydaje?

W momencie, kiedy tzw. cywilizowany człowiek wziąl się za "porządkowanie" tańca, zdusił w nas coś, co zupełnie naturalnie przychodziło ludzkiemu ciału, wspaniale je relaksując, co pozwalało odreagować codzienne troski i zmartwienia. Za wszelką cenę starano się taniec usystematyzować, wcisnąć go w ramki tego, co wypada, zamknąć w schematach, układach kroków i ruchów, które wykonywane w odpowiednim miejscu i czasie były jedynymi właściwymi. Rzecz jasna w Afryce, w tym samym czasie, tańczono nieprzerwanie, dokładnie tak jak ciało prowadziło serce. Wieś z własną kulturą i zwyczajami, wymykała się konwenansom, jednak wydaje mi się, że dziś wszędzie z tym naszym tańcem jest podobnie. Na dyskotece, imprezie, koncercie ok, ale poza tego typu okazjami cieniutko. 

Pomijam kwestie lekcji tańca i nauki tańca w ogóle, to zupełnie inna bajka. Chodzi mi raczej o naturalne podrygi i podskoki bez specjalnego przygotowania, intuicyjne, niesione uczuciem i potrzebą rodzącą się w nas samych. Rozmawiałam dziś na ten temat z koleżanką z pracy. Byłyśmy w drodze na imprezę firmową. Powiedziałam, że każde spotkanie tego typu traktuję jako okazję do potańczenia sobie i zwykle staram się ją na maksa wykorzystać. Tuż po wygłoszeniu tej kwestii pojawiła się kolejna, a mianowicie żałoba, którą miałam rok temu, oraz wesele, na które w tamtym czasie postanowiłam się wybrać.

Na początku czułam się na tym weselu bardzo nieswojo. Więcej siedziałam i spacerowałam, niż zwykle w takich razach. Jednak, kiedy padło hasło: "idziemy na parkiet", nie zawahałam się ani chwili. Poszłam, bo chciałam. Poszłam, bo tego potrzebowałam. Poszłam, bo tego chciałaby moja Mama. Poszłam, bo żałobę nosi się w sercu, nie "w zewnętrzu". Poszłam, bo przyszła mi do głowy myśl:
- A gdybym urodziła się w innej szerokości geograficznej? W miejscu, gdzie taniec jest jedną z form manifestowania żałoby? Gdzie tańczy się podczas stypy, czy nawet na cmentarzu, tuż obok miejsca pochówku ukochanej osoby? Czy wtedy moje szaleństwo na parkiecie byłoby ok, a teraz nie jest?

Kiedy próbujemy wszystko kontrolować, systematyzować, zamykać w ramkach, robić zgodnie z narzuconym schematem, bądź samemu wciąż schematy tworzyć i ramki na siebie i na innych nakładać, zabijamy w sobie coś bez czego jesteśmy dużo ubożsi. Przestajemy słuchać wewnętrznego głosu, własnej intuicji, własnego serca, które najlepiej wie, czego potrzebujemy, co jest dla nas dobre, bez czego nasze życie niebezpiecznie szybko szarzeje. Dla mnie taniec jest jedną ze stałych potrzeb mojej duszy. Czymś, co ją karmi i uskrzydla. Dlatego będę tańczyć tak długo, jak długo starczy mi sił. Będę tańczyć zgodnie z rytmem, który wybierze moje serce.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=gpsDuJ38jTo&ab_channel=J.T.Europe%2FPoland

15 września 2023r.