Jakby spokojnieszy ten piąteczek piątunio. Zupełnie nieimprezowy, nawet nieprzegadany o tym, co na przegadanie liczyło. Kolacja, a wcześniej rundka po działce, jakieś chwasty w dłoni, kilka porządkowych spraw i pranie do ściągnięcia. Wspólne oglądanie programu rozrywkowego, komentarze, śmiech i wzruszenia, a potem cisza. 

Chciałam takiego dnia i nadal jestem nim nienasycona, przy najbliższej okazji wyłapię kolejny i postaram się ponownie wskoczyć w ciepłe kapcie spokoju, bez konieczności gonienia za czymkolwiek.

Żyjąc w trybie spotkań z ludźmi, tworzenia "materialnych wyrazów własnych dążeń", czy też obrazów tego, co nam w duszy gra, a także współtworzenia z innymi, wchodzimy na wyższe rejestry wrażliwości, gdzie zmęczenie przeżywa się zupełnie inaczej. Mało tego, ono zupełnie inaczej się objawia. U mnie ostatnio objawia się ograniczoną potrzebą wchodzenia w interakcje z otaczającym mnie światem. Może z wyjątkiem roślin, tych jestem wręcz złakniona. Patrzeć na nie, być pośród nich, zachwycić się fakturą liści, czy przyjemnym "dotykiem" trawy łaskoczącej mnie w stopy. Potrzebuję nie mówić, nie uśmiechać się nawet, w ogóle nie zwracać uwagi na to, jaki wyraz przyjmuje moja twarz, jaką pozycję przyjmuje moje ciało.

Oczywiście bywa często tak, że owa niechęć mija równie szybko, jak się pojawia. Wystarczy jeden impuls, mały bodziec, coś co mnie zaintryguje, rozbawi, wzruszy w czyichś słowach, czy gestach i już mam ochotę być znowu między ludźmi, przyglądać się im, słuchać, poznawać i niejako chłonąć to, co mają światu do przekazania.

Zaskakujące jest, jak skrajne rodzą się we mnie emocje... a może nie powinno mnie to dziwić wcale?

Czasem mam wrażenie, że jestem dwoma Kasiami jednocześnie. Jedną znam, drugiej nie znam zupełnie, by po chwili w tą drugą totalnie się przeistoczyć. Sama nie wiem, którą lubię bardziej. Wiem tylko, że to nie schizofrenia, na szczęście...

Niespełna dwa lata temu, kiedy moja Mama była jeszcze przed drugą operacją, kiedy wszystko zdawało się jawić w niecałkiem ciemnych barwach, pojechaliśmy w Bieszczady. Ponieważ to była zima, a w Bieszczadach nie brakowało śniegu, Tomek i dzieciaki z radością oddali się przyjemności jazdy na nartach, a ja tym razem stanęłam ze sobą i z nimi w szczerości i przyznałam wreszcie, że mnie to zupełnie nie kręci. Nie chcę zakładać sztywnych buciorów, tracić kontroli nad stopami i pozwalać się wciągać na zbocze orczykowi, podszyta stresem, że się wypier..., jak tylko przyjdzie mi opuścić bezpieczne koleiny. Odpuszczam.

Szybko okazało się, że wyszło mi to na zdrowie. Mniej stresu związanego z byciem pomiędzy zjeżdżającymi, kontrolowania zachowań dzieci i Tomka na stoku, a zamiast, dużo więcej czasu na lekturę książki będącej aktualnie "na tapecie" i spacery po ukochanym, bieszczadzkim lesie.

Korzystałam ze ścieżki spacerowej rozpoczynającej się tuż obok "góry narciarskich uciech", a już za pierwszym zakrętem przenoszącej spacerowiczów w świat spokoju i ciszy o jakiej marzyłam. Jasne, że przytulałam się do drzew! Głaskałam korę mijanych jodeł i zatrzymywałam się w zachwycie nad potokiem, balansującym pomiędzy stertami zmarzniętego śniegu. Prosiłam także... I błagałam... Rozmawiałam z bieszczadzkimi aniołami i czułam ich obecność. Musiały być bardzo smutne, wiedząc, że nie mogą pomóc.

Tak, czy inaczej wyciszyłam się i wyhamowałam tak, jak od bardzo dawna wyhamować nie byłam w stanie. W moim sercu rozgościł się spokój i pogodzenie, które tuż po powrocie do domu, prysnęło niczym bańka mydlana.

I to jest dokładnie to, nad czym muszę nadal, w pocie czoła, pracować. By nie tylko łapać te stany, ale także trwać w nich z korzyścią dla siebie samej i dla mojego najbliższego otoczenia. Trwać i czerpać z tego radość, siłę do bycia tą, którą pragnę się stawać.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=ncuN6QeS2mk

29 września 2023r.