Od dawna jestem w procesie twórczym, który często wyrywa mnie z codzienności. Nie na stałe. Na chwilę, co chwilę, co dzień, co dwa. Dziś, dla odmiany, byłam mocno w tym, co "tu i teraz". Postanowiłam zrobić sobie przyjemność i wybrać się na zakupy, gdzie obcowanie z zakupionym obiektem to coś więcej, niż tylko "wzięcie go w posiadanie". To obietnica wzrostu, piękna, chwil, które będę mogła, ku uciesze mego ducha i ciała, spędzić w otulinie przyjaznego cienia.
Dokładnie tak, byłam w centrum ogrodniczym. Rzecz jasna, ku zwątpieniu mojej karty płatniczej. Tak to już jest, choćbyśmy nie wiem co sobie zakładali, wizyta w takim miejscu zawsze kończy się bagażnikiem pełnym roślin i zielonym szaleństwem w moich oczach.
Fajnie było dać się temu ponieść.
- Kochanie wyznaczmy sobie jakiś limit. Nie wiem, może maksymalnie sto złotych? - Tomek podjął rozpaczliwą próbę na chwilę przed wyjściem z domu. Dyplomatycznie ją przemilczałam.
W głowie miałam gotową odpowiedź, która wybrzmiała jedynie tam, gdzie się zrodziła:
- Odpuść sobie, to nic nie da. Jedno ustalimy, pojedziemy tam i zrobimy coś zupełnie odwrotnego. Po co się frustrować?
Pojechaliśmy zatem i stało się, co się miało stać.
Jak tylko przekraczam próg, a raczej pergolę pełniąca rolę bramy na wejściu, przełączam się w tryb zakupowy. Taki klasyczny, nieobcy żadnej kobiecie i większości męskiego rodu także. Zwolnienie kroku, rzucenie okiem na prawo, na lewo i centralnie, chwycenie koszyka i sięgnięcie do pierwszej cenki przytwierdzonej do łodyżki. Nie, to za drogie, idziemy dalej. W centrum ogrodniczym, jak w każdym innym sklepie, zdarzają się okazje nie do przepuszczenia, a tuż obok ceny znacznie przekraczające wartość eksponowanej rośliny. Zakupy trzeba tu robić umiejętnie i nie tracić czujności...
To brzmi trochę jak opis polowania, albo wycieczka do lasu na grzyby, ale wizyty w takim miejscu mają wyjątkowy smaczek. Kupujesz bowiem coś, co będzie cię kosztowało w przyszłości mało, średnio mało, całkiem sporo, albo cholernie dużo pracy i o tym też warto pomyśleć. Wiem, wiem, podobnie jest z martwą materią. Też trzeba o nią dbać, wycierać, przestawiać, ustawiać, czasem odmalować lub naprawić, lecz, a jest to fakt niezaprzeczalny, ona nie rośnie (pomijam grzyba, który przez zaniedbanie, bądź stanie w miejsu oferującym dosyć trudne warunki, może nieopatrznie się pojawić, a także zalanie powodujące puchnięcie itp.:P). Roślinki natomiast, wręcz przeciwnie.
Kiedy odwiedzamy centrum ogrodnicze podoba nam się dosłownie wszystko. Zadbane, wypielęgnowane, podlane, przycięte wygląda naprawdę dobrze i właśnie dlatego chcielibyśmy mieć to u siebie. Jednak, gdy posadzimy to już we własnej ziemi, co czasem wymaga od nas niemałej gimnastyki, podlejemy i ewentualnie obsypiemy korą, mniej więcej po dwóch, trzech dniach, tracimy z lekka zapał. Duma z własnych dokonań powraca, kiedy odwiedza nas ktoś z pytaniem: "Co nowego posadziłaś?", a potem drzemie aż do pierwszych świeżych pędów, nowych przyrostów, czy kwitnienia.
Uff... udało się, oddychamy z ulgą. To żyje. I co? Wiem, wiem są tacy, którzy na tym etapie, sięgają po nawóz, czy inne cuda przyspieszające wzrost, czy też chociażby po wodę, ze zwiększoną częstotliwością. A ja? Ja czasem podleję, owszem. Oberwę to co suchę, przytne, co wydaje mi się być do przycięcia, ale zdecydowanie nie jestem z tych, którzy walczą o roślinę do upadłego, dopieszczają ją, sprawdzają, czego potrzebuje, a czego ma za dużo, itd. itp. Ogrodnik ze mnie dosyć przeciętny. Cieszę się, jeśli żyje i rośnie, tempem przejmuję się niespecjalnie, podobnie, jak wielkością plonów, jeżeli oczekujemy takowych.
Pewnie dlatego owocowymi krzewami i drzewkami na naszej działce zajmuje się Tomek, ja mogłabym zignorować zbyt wiele, doprowadzając tym samym do degradacji roślin owocujących, w nieowocujące wcale lub znikomo. Mnie interesują głównie rośliny odporne na opieszałego ogrodnika, tudzież ogrodniczkę. Rośliny, które rosną pomimo, albo wbrew. Rośliny, które nie oczekują ode mnie zbyt wiele, wiedząc jednocześnie, jak wielką darzę je miłością i nie wątpiąc w nią, mimo bardzo ograniczonych ruchów z mojej strony. Ruchów mających na celu poprawę warunków, rzecz jasna.
Podsumowując, żeby nie było. Podlewam acz nieregularnie, przycinam, podobnie i podsypuję nawozem, rzadko. Ale listki głaszczę wyjątkowo często, a kiedy jest już do czego się przytulić, to się przytulam i chwasty zakłócające spokój wyrywam pasjami.
Hmm... może nie jest ze mną aż tak źle? Może będzie jeszcze ze mnie troskliwa ogrodniczka, która wie, co i jak? Czas pokaże. Póki co, dziko cieszę się tym, co wsadziłam w ziemię i przeżyło ten pierwszy, pełen czułości, lecz dosyć ograniczony i nieudolny, kontakt z moją osobą. Dziękuję, że jesteście i coraz bardziej zdecydowanie cieszycie moje oko, ducha i ciało:)
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=qKAz9zlk6Xw&ab_channel=MJMMusicPL
30 września 2023r.