Nie bardzo wiedziałam, co zrobić z tym dniem. Fakt, poczułam się lepiej, czyli kuracja dnia poprzedniego przyniosła zamierzony efekt, w takim razie w czym problem? W dylemacie. Wsiadać w autobus, czy samochód i jechać tam, gdzie wczoraj nie pojechałam, czy też skorzystać ze słonecznego, ciepłego, listopadowego dnia i zrobić to, czego od kilku dni zrobić nie byłam w stanie? Pomyślałam: "Wyjdę na trochę, pograbię liście, a potem się zobaczy.".
"Się zobaczy"... zabawne. Jedyne co zobaczyłam, to czas umykający niepostrzeżenie i ogrom prac, które przed zimą pozostały nam jeszcze do wykonania. Niektóre z nich pomogły mi oddać się właściwej temu dniu, zadumie. Chociażby liście, obumierające i opadające na ziemię w ilościach hurtowych. Albo kwiaty, które niedawno jeszcze były, a dziś pozostało po nich jedynie wspomnienie.
Mniej więcej w połowie prac, miałam jeszcze nadzieję, że uporam się z tym, co pozostało mi do zrobienia przed wieczorem i może "coś jeszcze da się na mieście załatwić". Jednak wraz ze słońcem zmierzającym ku horyzontowi, moje nadzieje stawały się coraz bardziej płonne... by zaniknąć zupełnie, kiedy przekroczyłam wreszcie próg domu po robocie.
Padłam. Dosłownie i w przenośni. Zjadłam coś, czując, że moje ciało nie ma już siły powłóczyć nogami, a potem wzięłam szybki prysznic i stwierdziłam, stając w prawdzie z własnym odbiciem w lustrze, że na nic więcej w dniu dzisiejszym mnie nie stać. Ponieważ popołudniu wzmógł się chłodny wiatr, moje oczy wyglądały tak jakbym zarywała noce co najmniej od tygodnia i dokładnie takie samopoczucie generowały w mojej głowie. Musiałam się na chwilę położyć.
Po krótkiej "prawie drzemce", poczułam się o niebo lepiej. Na tyle, aby rozwiesić pranie i obrać jabłka, które od kilku dni czekały na zmiłuj się w garażu. Kiedy nastawiałam je na zesmażanie było już grubo po dwudziestej trzeciej. Nim się rozpartoliły wstępnie, żebym mogła je do jutra zostawić, nastała pierwsza trzydzieści.
Kładąc się, z pełnym ulgi westcheniem, pomyślałam, że dobrze wykorzystałam ten czas. Dzięki, ciężkiej i nieco lżejszej, fizycznej pracy, otworzyłam w swojej głowie przestrzeń na autentyczne rozważania o przemijaniu. Nie takie szybkie i przelotne, a takie zaangażowane i prowadzące mnie, bez pośpiechu, od jednej myśli, do drugiej. Miałam świadomość bycia w tym całą sobą, choć wcale tak być nie musiało.
Bo kto powiedział, że zaduszki są obowiązkowe? Kto powiedział, że w tym dniu mam za duszami moich bliskich, czy dla ich "ratowania" wzdychać? Przecież ja jestem z myślami o nich stale za pan brat. Wystarczy, że sięgnę po konewkę, której mój dziadek używał przez dziesiątki lat, że chwycę ją dokładnie tak, jak on to robił niegdyś, albo mała ja, kiedy odwiedzaliśmy go na działce i pomagałam mu w podlewaniu posadzonych tam roślin. Wystarczy, że otworzę pufę i zobaczę ciapy, których nadal nie wyrzuciłam (nie wiedzieć czemu), a które nosiła moja Mama podczas odwiedzin u nas... Albo spojrzę na zdjęcie, które wita mnie każdego dnia, kiedy odsłaniam okno, tuż po przebudzeniu. Przecież każdy, zapierający dech w piersiach, zachód słońca sprawia, że wzdycham za tymi, którzy nie mogą oglądać go razem ze mną...
Nikt, nikt nie powiedział. Co zrobimy z tym i z każdym z nadchodzących dni, zależy tylko od nas samych. Ja miałam dziś dobry dzień.
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=VH3U1i55IB0
2 listopada 2023r.