Chciałabym mieć przynajmniej jeden, albo co najmniej jeden taki dzień w miesiącu, bym budząc się i wracając w tryby życia na jawie, miała poczucie, że wszystko, co zrobić powinnam, zostało na chwilę obecną zrobione. To chyba stanowi źródło stresu, w którym wbrew względnemu poczuciu równowagi, trwam permanentnie.

Nie chodzi tu tylko o codzienne "musiki", które wyrastają, jak grzyby po deszczu. Chodzi także o długofalowe projekty, którę realizuję...  cholernie trudno mi z tym się uporać. Trudno, ponieważ nie zostałam stworzona do dreptania małymi kroczkami. Trudno, ponieważ efekt rysuje się nieśmiało na odległym horyzoncie, lecz nie stanowi dostatecznej motywacji do działania tu i teraz.

Ponadto, pojawiają się kolejne... propozycje napisania czegoś, zredagowania, a we mnie lęk, że zwyczajnie tego nie udźwignę. Prócz wspomnianych wyżej "rzeczy", do których nie zostałam stworzona, są jeszcze moje potrzeby, takie zwykłe, można by rzec, przyziemne, które, niezaspokojone zaniżają znacznie moją efektywność. Dużo lepiej działa mi się, kiedy je odhaczę, a moje ego dostaje pożywkę w postaci choćby najmniejszej pochwały tego, co już udało mi się osiągnąć.

Muszę się wysypiać. Osiem godzin, to minimum, dzięki któremu czuję się dobrze, które pozwala mi naładować akumulatory tak, by przy moim poziomie nadpobudliwości, starczyło na cały dzień. Dużo, niedużo, tak mam. Ponadto lubię mieć chwilę dla siebie. Taką samotną i cichą. Przynajmniej jedną w ciągu dnia... godzinę, półtorej. Przyhamować, wyluzować, skupić się na oddechu, nie myśleć o sprawach, które niczym rozemocjonowany tłum, generują ciągły hałas tuż za moimi plecami. Każda chce być zauważona, każda chce być załatwiona jako pierwsza.

Dlatego lubię wyjazdy. Wtedy niektórych rzeczy zwyczajnie nie da się zrobić. Trzeba odwiesić je na haczyk w poczekalni i skupić się na "tu i teraz", które tak cudownie pachnie odpoczynkiem, oddechem, uśmiechem i lekkością współdzielonych chwil. 

Czy można się tego nauczyć? Czy można nauczyć się nie myśleć o wszystkim naraz? Jasne. I często mi to całkiem nieźle wychodzi. Lecz zwykle dzieje się to pod wieczór, czy też w przedsionku całkiem już głębokiej nocy, kiedy siedzę samotnie w fotelu, czy na kanapie, zamykam oczy, skupiam się na oddechu i mówię sama do siebie:
- Powoli, krok po kroku. Jedno po drugim. Bez wyrzutów sumienia, wystawiania ocen. Doceniam to, co już zrobiłam. Cieszę się z tego. Widzę to, co przede mną i wiem, że to także zrobię we właściwym czasie. Zrobię także wtedy, kiedy będzie musiało być zrobione. Potrafię się spiąć, potrafię działać pomimo presji czasu, spokojnie i konsekwentnie. Powoli, czy nieco szybciej, ale krok po kroku, jedno po drugim, bez oglądania się za siebie i myślenia o wszyskim naraz. Potrafię. Chcę. Mogę.

Jak to zrobić, aby takie myślenie, wyuczone już i przyswojone naprawdę nieźle, przenieść w okolice przedpołudnia, południa, czy wczesnego popołudnia? 
- Powoli, krok po kroku. Jedno po drugim...

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=xwcbiveQ6FA&ab_channel=KortezOficjalnyKana%C5%82

20 marca 2024r.