Trudne były te moje wielkoczwartkowe i wielkopiątkowe rozważania. Dołączyła do nich frustracja spowodowana tym, ile jeszcze jest do zrobienia, a ja zwyczajnie nie wyrabiam. No i obiecywałam sobie, że nie będę tak szalała, "tylko z grubsza zetrę kurze, no i z mebli, tam na górze". To fragment mojego wierszyka, który stanowi część scenariusza przedstawienia przedświątecznego, wystawianego przez moje zespoły teatralne, rokrocznie, w grudniu. Do świąt wielkanocnych także pasuje, jak ulał.

Nie wiem skąd to się we mnie wzięło... no dobra, wiem. Nie wiem tylko, dlaczego znowu się obudziło. Po co mi to? Przecież, jak będę chodziła i fukała na prawo i lewo, ani niczego nie przyspieszę, ani nie będę miała większej mocy sprawczej, aby się zadziało. Będę tylko wnerwiała siebie i swoje najbliższe otoczenie. I to w imię czego? Porządku? Przecież przy naszej pięcioosobowej, artystycznej rodzince (plus zwierzaki, które wchodzą i wychodzą, kiedy chcą i odwiedzają wszystkie domowe przestrzenie), porządek to utopia. Na poważnie rozważam zakup robota sprzątającego...

Jestem prawie pewna, że wspominałam już o tym, w którejś z wcześniejszych Kawek, jednak w okresie przedświątecznym wzdycham do wspomnianego, niezrealizowanego wciąż i będącego chwilowo poza moim zasięgiem, zakupu, nad wyraz często. Wiem, nie umyje za mnie okien, nie zmieni pościeli i nie wyszoruje łazienek. Nie nastawi też prania, a w zasadzie kilku prań, nie rozwiesi i nie poustawia po raz tysięczny, butów, lewy do prawego, ale... będzie sobie jeździł w jedną i w drugą stronę, bziumał po powierzchniach płaskich i usuwał psią sierść, której nie toleruję na własnych stopach, ubraniu i w herbacie zwłaszcza. Kocią sierść, kurz nanoszony z dworu, z sąsiedniego pomieszczenia, z garażu... Będzie niwelował odciski nagich stóp, które stanowią normę w naszym domu, czy też ślady obecności psich łap, które niby podsuszone przed wejściem do domu, jednak nadal noszące wspomnienie przyziemnej, czy też "odziemnej" wilgoci, czy błotnistości. Ech... rozmarzyłam się.

Wiem, że robot nie rozwiąże mojego problemu z brakiem akceptacji dla dziwactw, czy też normalności naszej domowej, wszelakiej. Tego, że jestem jedyną osobą, o czym też już wielokrotnie wspominałam, której pewne "nieczystości", nazwijmy to umownie, przeszkadzają. No i muszę jakoś się z tym godzić, aby nie chodzić i nie fukać bez końca, rozsiewając mroczne nastroje. To ode mnie zależy, czy się odezwę, czy skomentuję, ale przede wszystkim, czy o tym w ogóle pomyślę. 

Tylko, jak nie myśleć, skoro święta tuż, tuż, a ja bym chciała poczuć powiew czystości znany mi z dzieciństwa, kiedy mama, nie pytając nas o zdanie, kazała nam płukać szkła stojące w witrynie, wybebeszać wnętrza kuchennych szafek i usuwać tamtejsze zabrudzenia, wycierać z kurzu książki, choćby stały za szklaną szybą, o żyrandolach i górze szafek i szaf nie wspominając. Normalnie czuło się jakąś taką lekkość dookoła, jakby pozbycie się nagromadzonego kurzu, oczyszczało atmosferę... do czasu... póki jakaś awanturka się nie rozpętała;P

Dobra, czystość z pewnością nie jest czymś, o co warto kopie kruszyć. Dlatego, pomimo brudnych włosów i nieuprasowanego płaszcza, rzuciłam tusz na rzęsy, założyłam odświętne kolczyki, ustroiłam ciut koszyczki (tradycyjnie dwa, choć już nie ma walki o to, kto będzie dzierżył je w dłoni - kilka lat temu były nawet trzy, żeby każde mogło nieść własny, od największego, do najmniejszego...) i pojechałam z Tomkiem i synem na ostatnie święcenie do pobliskiego kościoła.

Odbyło się na zewnątrz, w promieniach słońca i przy ciepłym, wiosennym wietrze, który podrywał białe obrusy. Pomyślałam, że jakby wiało ciut mocniej, to te wszystkie koszyczki, mogłbyby się powywracać. To dopiero ciekawie by wyglądało;) Ksiądz widocznie miał komiczne zacięcie, albo silną potrzebę interakcji, ponieważ poświęcił nas tak sowicie, że musiałam wodę święconą ścierać z okularów przeciwsłonecznych, aby cokolwiek przez nie zobaczyć. A potem, już pod domem, zrobiliśmy sobie tradycyjną, "koszyczkową" sesję. Wciągnęła nas ona na tyle, że dziewczyny postanowiły zrobić zdjęcie także naszemu psu, z koszyczkiem stojącym tuż przed nim, na trawie. 

I wszystko by się udało, gdyby nie fakt, że Tyci kichnął, a koszyczek się przewrócił, wyrzucając z siebie prawie całą zawartość. Dziewczyny rzuciły się na ratunek turlającym się jajkom, chlebkowi i kiełbasce, w efekcie czego jedna złapała kawałek leżącej tuż obok kory, a druga nadepnęła na jedno z jajek, miażdżąc je skutecznie. Tyci nawet nie zdążył się zorientować w sytuacji, nim wyzbieraliśmy wszystko, co dało się uratować, ale z pewnością był zadowolony z efektu naszych starań. Dostał bowiem zdeptane jajko, pozbawione uprzednio skorupki, kiełbaskę wygrzebaną spomiędzy trawy, mięsko i kawałek babki. Na szczęście jedno z jajek i zawartość drugiego, większego koszyczka, przetrwały. Będzie czym podzielić się przy wielkanocnym śniadaniu:P

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=3Bodx3ps3IM&ab_channel=NataliaPrzybysz-Topic

30 marca 2024r.