Kiedy tak ganiałam wczoraj z butelką wody po trawniku, przypomniały mi się czasy nastoletnie i ciut późniejsze, gdy polewałam się wodą z rodzeństwem i rodzeństwem ciotecznym. Pamiętam, jak kładąc się spać w wielkanocną niedzielę, napełniałam wodą "śmingusówki" w kształcie jaj i wkładałam je pod poduszkę, co było nieco ryzykowne, lecz skuteczne w starciu z tatą, czy bratem zakradającym się z rana. Jednym słowem, zasypiałam mając pewność, że nie pozostanę im dłużna.
Laliśmy się czasem naprawdę ostro, jak na mieszkaniowe warunki. Mam wrażenie, że z biegiem lat i wraz z kolejnymi remontami zajmowanej przez nas przestrzeni, odbywało się to coraz "grzeczniej". Zupełnie jakby było bardziej szkoda zmoczyć nowe sprzęty i elementy wyposażenia, świeżo odmalowane ściany i lustro w szafie w przedpokoju. Kto to potem umyje? Jasne, że często gęsto tym kimś byłam ja. Podobnie, jak byłam tą, która lała bez opamiętania, skupiając się na dobrej zabawie, nie zaś na jej konsekwencjach.
W lane poniedziałki odwiedzaliśmy zwykle babcię, która mieszkała w centrum. Przychodzili tam bracia mojego taty ze swoimi rodzinami i wtedy odbywała się zwykle druga tura śmigus-dyndusowych polewanek. Po pierwszym starciu w niewielkim mieszkaniu zapełnionym szczętnie przez przybyłych gości, rodzicie wyganiali nas na podwórko, co przyjmowaliśmy bardzo entuzjastycznie. Napełnialiśmy, co kto miał i zbiegaliśmy trzy piętra w dół, po wysokich schodach, aby wybiec, tylnym wyjściem z kamienicy, w przestrzeń wyłożoną płytami chodnikowymi i otoczoną murkiem. Na środku rosło drzewo, a pod nim był... hmm... jakiś fragment zabudowy, jakby wyprowadzenie komina od czegoś, co znajdowało się pod ziemią. Co to było dokładnie, nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że na betonowym "zadaszeniu" od tego czegoś siadaliśmy i zaklepywaliśmy przy zabawie w ganianego. Podczas zabawy w lejusa ten element podwórka stanowił z kolei doskonałe miejsce do ukrywania się przed strumieniem wody i wypuszczania własnych w kierunku przeciwników.
Wracaliśmy do mieszkania babci zlani porządnie i wybawieni na tyle, że przez jakiś czas potrafiliśmy spokojnie usiedzieć na tyłkach w pokoju, który był przeznaczony dla nas. Wyostrzały nam się także apetyty i zaczynaliśmy kręcić się dookoła stołu ustawionego w drugim, dwukrotnie większym pomieszczeniu, ku babcinej uciesze.
Jak to z kolei wyglądało na moim osiedlu? Czy chłopaki latali z wiadrami? A jakże! Od rana dało się usłyszeć pokrzykiwania, zarówno tych biegnących za ofiarą, jak i tych przed wodnym atakiem uciekających. Odczuwałam pewien niepokój obserwując tą, częstokroć nierówną, walkę, a jednocześnie zazdrość...
- Przecież mogłabym uciekać, jak one, a w dogodnej chwili, wyrwać wiadro, czy też przechylić je na chociażby jednego z gości... - snułam z lubością życzeniowe plany.
Wtedy nie wyszłam przed blok ani razu, ale dziś zwykle nie odmawiam sobie śmiechu i dreszczyka emocji, który takim zabawom towarzyszy. Mało tego, uruchamiam się nie tylko przy okazji okazji typu lany poniedziałek. W końcu robić sobie żarty, zaczepiać w celu wspólnej zabawy, czy prysnąć wodą, można niezależnie od dnia i pory roku, nieprawdaż?
Mam wrażenie, że z biegiem lat nabrałam śmiałości, a jednocześnie dystansu do tego, co kiedyś mnie krępowało, co powodowało, że w mojej głowie rodziło się pytanie: "a jak mnie obśmieją?", albo: "a jak to się komuś nie spodoba?". Niech obśmiewają, byle śmiali się razem ze mną. Czyż to nie odprężające? Przełamać bariery, opuścić bezpieczną pozycję, zaryzykować, zaszaleć ciut, oczywiście bez szkody dla siebie i naszego otoczenia, pozwalając, aby wydobył się z nas gromki, szczery śmiech. Taki do łez, taki do bólu brzucha, taki do... zapamiętania;P
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=xCorJG9mubk
2 kwietnia 2024r.