Dawno mnie tu nie było, fakt. I pierwszy wpis po tak długiej przerwie powinien zapewne w jakimś stopniu dotykać wakacyjnych przeżyć, bądź tłumaczyć moją nieobecność. Ale zamiast tego artykuł... mój zresztą, na jaki natrafiłam przed chwilą, całkiem przypadkiem, a jaki wpisuje się idealnie w moje obecne obawy. Jakie, skąd i dlaczego, wyjaśnię wkrótce. A póki co, z braku czasu, a jednocześnie chęci podzielenia się i upowszechnienia bądź też "odświeżenia" minionych lecz wciąż aktualnych rozważań, cytat z samej siebie:P

 

"Ja nie chcę być taka 

Rozmowa zasłyszana w bibliotece, gdzie udałam się z córkami na zajęcia plastyczne, nie tylko przywołała wspomnienia z dzieciństwa, ale także utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę własne dzieci wychowywać tak, aby nie dały sobie wmówić, że nic nie poradzą na to jakie są, bo czasy, w których żyją są beznadziejne.

Zdania typu: „ta dzisiejsza młodzież…”, „szkoła dziś nie uczy niczego”, „kształcimy dzieci po to, aby w przyszłości były dobrymi parobkami pozbawionymi własnego zdania”, „szkoła jest dziś wychowaniem do patologii”, „za kilka lat zbierzemy plony, kiedy okaże się, że nasze dzieci nie zostały nauczone niczego oprócz wykonywania prostych poleceń, bez zadawania zbędnych pytań”… powodują, że dreszcz przerażenia przebiega mi po plecach. Bynajmniej nie z powodu kreowanej mrocznej wizji przyszłości, lecz faktu, iż takie zdania padają z ust rodziców uważających się za osoby wykształcone, światłe, o otwartym umyśle. A jeszcze bardziej jestem przerażona, gdy tego typu teorie wspomniani rodzice głoszą w obecności własnych dzieci.

„Szkoła nie uczy, hmm… więc po co chodzę do tej szkoły? Po co mam się wysilać? Odrabiać lekcje, przyswajać podawaną wiedzę, skoro i tak wyrosnę na półgłówka? Właściwie w ramach walki z systemem szkołę należałoby totalnie zbojkotować. A najłatwiej zacząć od nauczycieli. W końcu to oni tę bezużyteczną wiedzę do głów nam kładą. To może kosz na głowę? Czy tylko totalna ignorancja, mówiąc bardziej przystępnym językiem, olewka? Niech sobie w d… te swoje oceny wsadzą, nie dam się zakuć w kajdany ograniczenia i ciemnoty! Ot co, mam świadomych rodziców.”

I taki jeden z drugim, nastoletni, wprowadza słowa w czyn, podkopując i tak ledwo już zipiący autorytet nauczyciela. A rodzic siada potem wśród rodziny bądź znajomych i mówi: „Moje dziecko w ogóle nie chce się uczyć. Mówi, że ma w nosie oceny i szkołę w ogóle. Co ja mam robić? Jak je przekonać, żeby przyłożyło się do nauki? Przecież jak teraz zawali szkołę, nie dostanie się na wymarzone studia. Boję się, że na tym też już mu nie zależy. Zupełnie przestało mnie słuchać!” Wiecie, co wysłuchujący tych żali powinni powiedzieć? „Dziwisz się? Bo my wcale. Zwyczajnie zbierasz plony…”

Nasz system edukacji pozostawia wiele do życzenia, zgadzam się. Przed nauczycielami jeszcze dłuuuga droga ewolucji przyzwyczajeń i kruszenia skostniałego podejścia, też wątpliwości nie mam. Poziom edukacji znaczenie spadł ostatnimi czasy, nie ma co ukrywać. Ale jedno pozostaje niezmienne. To, czego i ile się nauczymy i jak za lat kilka będzie wyglądał nasz światopogląd, nadal, niezmiennie zależy przede wszystkim od nas samych. Czy naprawdę teoretycznie „wysoki poziom edukacji”, podczas gdy my kończyliśmy szkołę, gwarantował, że wszyscy opuszczaliśmy ją uzbrojeni w bogatą wiedzę i umiejętności, zdolni i chętni dążyć do osiągania wysokiej jakości życia, pokonywania przeszkód, jakie postawi przed nami codzienność? Czy te wszystkie mądre książki, podręczniki, słowa, wykłady na stałe zadomowiły się w naszej głowie? Co pamiętamy, patrząc wstecz?

Myślę, że pamiętamy i zapamiętujemy głównie to, czego nauczyli nas nasi rodzice. Jeśli nauczyli nas dobrej organizacji własnego czasu, sumienności, wytrwałości i systematyczności, nie będziemy mieli problemów z poszerzaniem posiadanych kwalifikacji, szeroko pojętym doskonaleniem. Jeśli wskazali na własnym przykładzie, bądź posługując się cudzymi doświadczeniami, na korzyści, jakie niesie otwartość na wiedzę i na drugiego człowieka, będziemy potrafili właściwie komunikować się ze światem i wybierać z niego to, co najistotniejsze i najbardziej przydatne dla nas samych. Jeśli natomiast dorastamy w przeświadczeniu, że rzeczywistość nas otaczająca jest „be”, że spotykamy na własnej drodze samych ignorantów i kretynów, że wszyscy czyhają tylko na nasz upadek, by móc zagłuszyć resztki naszego intelektu, że możemy sobie odpuścić walkę o własny punkt widzenia, bo i tak w przyszłości zostaniemy bezwolnymi robotnikami na usługach globalnych korporacji, że kiedyś owszem, ale teraz wszystko jest nie tak, jak być powinno, poddajemy się mówiąc „nie da się i nie ma w tym mojej winy” albo rodzi się w nas bunt – bo jednak tlą się w naszych głowach resztki zapału, radości życia, optymizmu, wiary we własne czyny – i podnosimy krzyk: „Ja tak nie chcę”. I dzięki Bogu za ten krzyk.

Wypowiedź jednej z mam obecnych na zajęciach była niczym innym, jak typowym „demotywatorem” pod hasłem „dziś wszystko jest nie takie”. Kogo demotywowała? Zapewne nie w pełni świadomie, siedzącą naprzeciwko córkę. Czy tylko ja dostrzegłam beznadziejność sytuacji, gdy dziewczynka zwróciła się do matki ze słowami: „Mamo, ale ja nie chcę taka być…”?

Żałuję jednego, że nie podeszłam do tej dziewczynki i nie powiedziałam: „I wcale nie musisz. To, jaka będziesz, zależy przede wszystkim od Ciebie. Tylko nie wolno Ci nigdy o tym zapominieć.”

Lublin, dn.23.10.2012r."