Mój bluszcz, moja chluba, moja przyjemność, kiedy siadałam w jego cieniu, moja zasłona przed wiatrem i niechcianym spojrzeniem pracowników firmy budowlanej, uwijających się za płotem jakiś rok temu, zieleń kojąca i ciesząca oko... obumarł. Nie wiem, co zrobiłam nie tak. Może odezwała się moja "anty-ręka" do roślin?
Uśmiercam kwiaty odkąd pamiętam. Kwiaty doniczkowe, zdobiące wnętrza mieszkań, w których miałam okazję spędzić część życia. Oczywiście były pojedyńcze przypadki, tzw. "wyjątki", czyli rośliny wyjątkowo wytrzymałe i odporne na mój "talent" do zabijania, jednak większość nie miała ze mną szans.
To nie jest kwestia złej woli, czy niewiedzy na temat pielęgnacji. To nie jest kwestia zapominania o podlewaniu i innych zabiegach pielęgnacyjnych. To było przekonanie o tym, że ja się do tego zupełnie nie nadaję i ono nadal, częściowo, we mnie pokutuje.
Częściowo, ponieważ większość roślin będących obecnie w moim otoczeniu, jednak, wbrew i pomimo, żyje. Początkowo, kiedy wyprowadziliśmy się z mieszkania w bloku, aby zamieszkać w domu, bałam się kupować, czy przyjmować wręczane mi w darze, kwiaty. Zwłaszcza te kwitnące, albo z gatunku "większych", czy bardziej wymagajacych, lecz ozdobnych, jak nie wiem co. Kilka z tych mam już na swoim niechlubnym koncie...
Wiadomo, czasem to nie moja wina. Na przykład razu pewnego, wypatrzyłam dużą szeflerę w jednym z hipermarketów. Zanim ją kupiłam, zadzwoniłam do przyjaciółki florystki i posiadaczki własnej kwiaciarni, z pytaniem, czy według niej dam radę. Czy będę w stanie zaopiekować się tą pokaźną rośliną, jak należy, no i czy taka roślina zakupiona w hipermarkecie jest warta mojego zainteresowania i pieniędzy, jakie muszę na nią wydać? Powiedziała, że warto spróbować, że na dwoje babka wróżyła, czy coś w tym stylu. Zaryzykowałam.
I co? I kilka miesięcy później obserwowałam kolejne brązowiejące liście i łodygi, zbierałam odpadające martwe "elementy" z podłogi i klęłam, że to moje zasrane szczęście, czy też nieumiejętność właściwego prowadzenia roślin... jednym słowem, że wszystko przeze mnie i po co ja w ogóle TO (już nie "ją") kupiłam:( Okazało się, że zeżarł ją grzyb, czemu nie bardzo mogłam zaradzić.
Potem była palma, która skończyła bardzo podobnie i kilka innych pomniejszych, które na końcowym etapie trafiały do garażu na zasadzie: "może coś jeszcze z nich będzie, ale ja już na tę agonię patrzeć nie mogę" i, niestety, nic z tego nie było.
Jednak, prócz tych, mniej lub bardziej, spektakularnych porażek, mam na swoim koncie także wiele niespodziewanych zupełnie sukcesów, co pozwala mi sądzić, że jednak nie jest ze mną tak źle. Zaczęłam wierzyć, że owszem, super-ręki do roślin nie mam, ale nie jestem też w tym całkowicie beznadziejna, skoro kilkanaście, co najmniej, roślin doniczkowych, w kontakcie ze mną, przeżyło i ma się całkiem dobrze.
Udało mi się nawet uratować kilka spośród tych, które wyglądały już naprawdę kiepsko, lecz ja z nich nie zrezygnowałam. Jednym z niewątpliwych sukcesów w tej materii jest fikus stojący na oknie w łazience, który zgubił WSZYSTKIE liście, a ja zmieniłam jego miejsce pobytu, zaczęłam z nim rozmawiać, sprawdzać wilgotność, podlewać z wyczuciem, by po kilku tygodniach, z nieskrywaną radością, witać pierwsze zielone listki, a niedługo potem już całkiem pokaźną, zieloną "czuprynę".
Kolejnym osiągnięciem, o którym dziś mogę już z pełnym przekonaniem opowiedzieć, jest choinka z roku 2022, zdobiąca nasz salon w okresie świątecznym, której nie pozwoliłam odejść, choć miała na to przemożną ochotę. Wysadziliśmy ją do gruntu trochę późnawo, przez co pozwoliliśmy na przedwczesny wzrost jeszcze we wnętrzu domu, a następnie ubicie go przez ostatnie przymrozki tuż przed nadejściem wiosny, już na zewnątrz... Wyglądała żałośnie, lecz ja wciąż dostrzegałam w niej chęć życia. Przycinałam jej gałęzie, obtrząsałam igły, które obeschły i podsypywałam ją nawozem. W tamtym roku nic, ani drgnęła, ale kilka dni temu zauważyłam pierwsze zalążki nowych gałązek, pierwsze przejawy życia, które wciąż w niej się tliło, pomimo tomkowej niewiary:P
Bluszcz jednak postanowił odejść:( Zbrązowiał w zastraszającym tempie! Ponoć to jakiś grzyb atakujący te rośliny... zimozielone, piękne i szybkorosnące. Szlag by to!
Zebrałam brązowe, martwe liście, z bólem serca, oberwałam to, co jeszcze trzymało się łodyg, i spaliłam zgodnie z zaleceniami (w ognisku, rzecz jasna;)). A potem stanęłam na tarasie, spojrzałam na ten "obraz nędzy i rozpaczy" i... stwierdziłam, że wygląda lepiej, niż ze zbrązowiałymi liśćmi, zwisającymi zewsząd smętnie. Tak, poczułam, że ten drastyczny zabieg był konieczny i, że może dać mu szansę na "zmartwychwstanie". Zresztą, utrzymywanie poprzedniego stanu nie miało zupełnie sensu. Trzeba było podjąć jakieś działanie, choćby nie miało one nic wspólnego z przyjemnością. Rzecz jasna, klęłam pod nosem rwąc i zbierając trzaskające mi w dłoniach przejawy braku życia:
- Naprawdę musiałeś mi to zrobić? Serio? Tak o ciebie dbałam, tak cieszyłeś nasze oko, tak cię wszyscy wychwalali i co? I gówno! Postanowiłeś poddać się jakiemuś dziadowi i obumrzeć. Żałosne!
Na pierwszy rzut ucha, czy oka, to słaba motywacja dla walczącej o przetrwanie rośliny, lecz może nie aż tak, skoro... podziałała:) Bluszcz wypuścił dwa zdrowe odrosty tuż przy ziemi. Szybko i zdecydowanie zaczynają piąć się po martwych jeszcze, choć nie spisanych przeze mnie na straty, łodygach. Ponoć bluszcze tak mają i nie należy obcinać łodyg, choćby zrzuciły wszystkie liście. Ponoć życiodajna materia może pojawić się w nich niejako na przekór, zupełnie niespodziewanie, mimo iż wyglądają jakby były totalnie pozbawione życia...
Może i nie mam ręki do roślin, ale wierzę w życie, jeśli tylko czuję, że ono wciąż się tli, a "ciało" ma w sobie choćby najmniejszą, choćby zupełnie nikłą chęć "walki"...
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=vdZUK85318w
13 kwietnia 2024r.