Spędziłam ponad dobę na rozmowach, szczerych i otwartych, na nieocenianiu, otwieraniu się na siebie i na własną wrażliwość, dzieleniu się, czerpaniu i dawaniu, na życzliwych spojrzeniach i gestach, wspólnych wygłupach, gotowaniu i posiłkach, spacerach... Byłam nad jeziorem, była w lesie, siedziałam przy kominku i patrzyłam w niebo, które miało być upstrzone gwiazdami, a zamiast tego było szczelnie zasłonięte chmurami, ale i tak wgapiałam się w nie z lubością. I wsłuchiwałam się w ciszę, która przyjemnie drgała w moich uszach, uspokajała oddech, wyciszała i nakazywała zwolnić kroku. Zgodnie stwierdziłyśmy, że na szczęście nie zleciało nam to "jak z bicza strzelił".

Czas, jakby wyczuł naszą intencję, zwalniał kroku wraz z nami. Towarzyszył nam w tym byciu ze sobą i dla siebie. Nie poganiał, nie karcił, nie naciskał i nie wyprzedzał, był naszym niemym lecz akceptującym towarzyszem. Niemal czułam tą jego troskę, niemal widziałam, jak patrzy na nas i się uśmiecha. Dobrze, że zaprosiłyśmy go do naszego weekendowego SPA.

Nazwałyśmy ten wyjazd SPA plus nazwa jeziora, nad którym moi rodzice mają działkę. W zasadzie to teraz ma ją tylko Tata, ale myślę, że nie ma nic złego, ani mylącego w mówieniu, myśleniu i pisaniu o tym miejscu nadal, że jest ich. Bo takie właśnie jest. Tam najbardziej czuć wciąż obecność mojej Mamy, wyziera z każdego zakątka tego urokliwego miejsca, które wiła niczym precyzyjne gniazdko, powtarzając wielokrotnie, że na starość chciałaby tam zamieszkać. 

Może z wyjątkiem zim, bo tam byłyby trudne, ale nie niemożliwe do przetrwania. Chciała być częścią tego miejsca na dłużej...

Muzyczka do Kawki:

21 kwietnia 2024r.