Zmartwienia zatruwają nam życie. Stają się źródłem chorób, spędzają nam sen z powiek, sprawiają, że żyjemy niejako w oderwaniu od tego, co tu i teraz. Tracą na tym także nasze relacje z bliskimi, nasze pasje i zainteresowania, a nawet umiejętności, które rozwijamy wówczas mniej efektywnie, nie potrafiąc się dostatecznie skupić na tym, co je buduje. Ponadto, wiele z naszych zmartwień nie ma w ogóle uzasadnienia. Dlaczego zatem sobie na nie pozwalamy?

Niektóre nacje są bardziej, inne mniej skłonne do narzekania. Które częściej się zamatwiają? Czy te, które z natury dużo narzekają są bardziej zamartwiające się, czy zamartwianie się nie ma nic wspólnego z narzekaniem, bo można zamartwiać się "do środka" nie komunikąc tego światu, czy też wręcz grając dla świata rolę pod tytułem "wszystko w porządku, radzę sobie"? Czy można urodzić się w społeczności, która jest bardziej skłonna do zamartwiania się i nie móc się wyzbyć tej "przypadłości"? Czy wręcz przeciwnie, urodzić się w takim środowisku i, zyskując pełnię świadomości, robić wszystko, aby samemu inaczej zdefiniować własne podejście do tego, co nas martwi, a co nie???

Ile pytań, tyle odpowiedzi. Myślę, że żadna z nich nie będzie jedyną słuszną i żadne z pytań nie doprowadzi nas do jednej, uniwersalnej prawdy. Jedni z nas po prostu zamartwiają się częściej, inni rzadziej. To, dlaczego to robią to już zupełnie inna bajka. Może w miejscu, gdzie żyją panuje niekorzystna "aura"? Albo sytuacja życiowa, w której się znaleźli, gniecie ich na tyle, że nie potrafią inaczej? Czy też zostali wepchnięci w permanentne poczucie winy, niedostatku, czy bycia niedostatecznie dobrymi i nie są w stanie podnieść się z kolan? Można by tak zgadywać bez końca, jednak zawsze możemy natrafić także na jednostki, które postępują inaczej niż ogół, którego stały się częścią.

Kiedyś pozwalałam sobie na zamartwianie się w dużo większym stopniu, niż obecnie. Wybiegałam myślami w przyszłość i tworzyłam scenariusze tego, co może mnie spotkać. Przy czym, byłam mistrzynią tworzenia scenariuszy najczarniejszych. Pokutowało we mnie przekonanie, że w życiu nie może być tak dobrze, jakbyśmy chcieli, bo nie! Oraz, że tylko przygotowując się na najgorsze, mam szansę najgorszego uniknąć. Bzdura!

Po wielu latach znęcania się nad samą sobą, kilku nieuzasadnionych napadach paniki w odpowiedzi na czyjeś nieodbieranie telefonu, czy też powrót do domu później niż zwykle, powiedziałam: "dosyć!". Dosyć robienia tego sobie samej. Nikomu to nie służy, może jedynie wpływać negatywnie na mnie i na moje otoczenie. Postanowiłam zmienić podejście.

Oczywiście, jak to zwykle z podejściem bywa, zwłaszcza tym utrwalonym przez lata praktyki, miałam ostro pod górkę. Musiałam wręcz zmuszać samą siebie do wrzucania myśli na inne tory, kiedy tylko rozpoczynała się wewnętrzna tyrada: "to się źle skończy". Zatrzymywałam wzbierający potok fatalistycznej narracji i rzucałam ostro, pod własnym adresem:
- Uspokój się! Zawróć z tej drogi. Natychmiast! Wdech, wydech...

Po kilku takich razach, a może kilkunastu, czy też kilkudziesięciu nawet, osiągnęłam stan względnej równowagi w starciu z potencjalnym źródłem nieszczęść wszelakich. Co mi to dało?

Podobnie, jak przed wprowadzeniem tej, niezwykle korzystnej dla mnie, zmiany w myśleniu, przeważająca większość sytuacji rodzących napięcia, skończyła się pozytywnie, czy też zaskakująco dobrze. Te, które jednak przyniosły mniej oczekiwane rozwiązanie, stały się i tak, a moje przewidywanie, czy nieprzewidywanie katastrof, w niczym tu nie zawiniło. I, co najważniejsze, czuję się trochę lepiej sama ze sobą. Czasem odczuwam nawet dumę, że nie dałam się wmiksować w czarnowidztwo i chwalę się za pozostawanie po jasnej stronie mocy. Niech to trwa i niech jednak, mniej lub bardziej, naszą rzeczywistość zaklina.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=aqjaCIoeRVs&ab_channel=KasiaiTomek

23 kwietnia 2024r.