Mam rower, ale praktycznie na nim nie jeżdżę. Jako dzieciak uwielbiałam tę formę aktywności. Rower stanowił podstawę moich codziennych "zabaw" na świeżym powietrzu, czy też podstawowy środek lokomocji do przemieszczania się pomiędzy różnymi częściami osiedla, na którym mieszkałam. Pamiętam, jak bawiłam się w autobus komunikacji miejskiej, zatrzymujący się na przystankach - przy osiedlowych ławkach, wpuszczający i wypuszczający pasażerów, zamykający i otwierający drzwi z charakterystycznym odgłosem. To dopiero była frajda!
Trochę mi to "rowerkowanie" zepsuł incydent, jaki miał miejsce pewnego popołudnia, kiedy moja mama wyszła na zakupy, a ja i moje rodzeństwo byliśmy w szkole. Ktoś (pod kogo adresem wypowiedzieliśmy wówczas "kilka" "ciepłych" słów) oba nasze rowery zwyczajnie ukradł... Wtedy i tak miałam niezły problem z dogadywaniem się z siostrą, czy z bratem, bo w zasadzie żaden z tych rowerów nie był wyłącznie mój, lecz po kradzieży dopiero zaczęło się pod górkę, ponieważ żadne z nas nie miało już na czym jeździć:(
Skradzionych rowerów nie udało się odzyskać, a ja wsiadłam na siodełko jakiś czas później i niestety przyliczyłam klasyczną glebę, która zapisała się blizną na długo, w mojej pamięci oraz po kres, na moim lewym łokciu. Próbowałam jeszcze wrócić, nim zaszłam w pierwszą ciążę. Gdzieś tam udało się pojeździć, na króciutkim dystansie, ale jakby fun z tego był mniejszy. Kiedy byłam w ciąży z drugim dzieckiem, Tomek wsiadł na rower zakupiony przez mojego dziadka i przewrócił się tak niefortunnie, że po pięciu minutach jazdy musieliśmy pakować go do auta z ręką złamaną w łokciu. Niefortunność zdarzenia podkręcał fakt, że pół godziny wcześniej przyjechaliśmy na działkę, oddaloną czterdzieści kilometrów od miasta...
"Przygoda" Tomka, rzutująca, jakby nie patrzeć, na nasze wspólne życie, nie zraziła mnie jednak na tyle, bym definitywnie jazdę na rowerze porzuciła. Kiedy druga córcia pojawiła się już na świecie, a ja dostatecznie ogarnęłam się z tym tematem, pojechałam nawet kilka razy rowerem do pracy, w centrum miasta, a nieco później do innej, na obrzeżach zamieszkiwanej przez nas dzielnicy. Robiłam to jednak w pełnym skupieniu i niezwykle zachowawczo, a Tomek nie pozwalał mi już wsiadać na rower bez kasku, choćby to była jedynie piętnastominutowa przejażdżka. Czyżby czuł, jak bardzo jestem przerażona?
To przerażenie nie wpłynęło jednak korzystnie na moje podejście do jednośladu, znacznie odpuściłam temat. I dopiero, kiedy, cztery lata temu, zamieszkaliśmy poza miastem uznałam, że to odpowiedni moment, by podejść do sprawy po raz kolejny. Niecały rok po przeprowadzce, kupiłam rower. Pierwszy mój! Damka, żeby łatwiej było mi zsiadać przed światłami, czy przejściem dla pieszych. Wprawdzie w drodze do pracy, spod naszego domu, jest odcinek, którego nie znoszę, gdzie nie jestem w stanie jechać ulicą, ponieważ jest wąsko, przy krawężniku nierówno, a ja drżąca jak liść na wietrze, lecz ostatecznie zebrałam się na odwagę i pojechałam. Dwa razy...
Dlaczego tylko dwa? Za pierwszym razem jechałam czterdzieści minut, choć powinnam jechać góra dwadzieścia. W tylu miejscach zsiadałam z roweru i go prowadziłam, uważając, że inaczej nie dam rady, że czas umykał bezlitośnie. Za drugim niewątpliwie poszłoby mi dużo sprawniej i pewniej, gdyby nie przygoda, w którą do dziś trudno mi uwierzyć. Na ostatnim odcinku ścieżki rowerowej, która szczęśliwie stanowi sporą część trasy, totalnie bez uprzedzenia (bo niby jak miałby to zrobić?), do lewego ucha wpadł mi jakiś owad.
Zupełnie jakby zapierniczał z maksymalną prędkością, zagapił się, zapatrzył w zarośla po mojej prawej stronie i wpakował prosto w sam środek mojej małżowiny. Stanęłam dęba, zeskoczyłam z roweru, który wywrócił się na trawę i zaczęłam skakać na lewej nodze, uderzając się jednocześnie, otwartą dłonią, w prawe ucho. Nic to nie dało. Hałas w głowie nie do wytrzymania. Coś ewidentnie machało w panice skrzydełkami, nie wiedząc, gdzie się znalazło.
Podeszła do mnie jakaś kobieta. Choć widziała całą sytuację, to nie miała pojęcia, dlaczego zachowuję się tak irracjonalnie. Podniosła mój rower i postawiła go na nóżce, zapytała, czy może mi jakoś pomóc. Ja na to, że do ucha wpadł mi owad i czuję się tak, jakby ktoś grał na perkusji w mojej głowie. Złapałam butelkę z wodą i wlałam trochę płynu do ucha. Niestety, nie pomogło. Nie zwlekając i czując, jak narasta we mnie desperacja, wlałam wodę ponownie i... po kilku kolejnych sekundach, dłużących się niemiłosiernie, perkusja wreszcie ucichła, a ja mogłam odetchnąć z ulgą.
Jak tylko odzyskałam spokój na tyle, by podziękować dobrej duszyczce za pomoc, wytrzeć twarz i ucho, wsiadłam na rower i pojechałam dalej. Jadąc, zastanawiałam się, ilu rowerzystom przytrafiło się coś takiego? Nigdy wcześniej, ani później nie słyszałam o podobnym przypadku. Do dziś, jak to wspominam, zastanawiam się, czy mam "aż takie szczęście"? Czy jestem "aż tak wyjątkowa", że przydarzają mi się rzeczy, które omijają większość z tych, którzy często gęsto, z nieskrywaną satysfakcją i przyjemnością, kręcą rowerowymi kołami?
Może ta wiosna i to lato będą przełomowe? Może ponownie wsiądę na rower i w żaden głowowy otwór nie wpadnie mi owad, nie wypierdzielę się przed światłami, plącząc się w ramę, nie spanikuję mijając się z innym rowerzystą, na wąskim chodniku, czy ścieżce, i odważę się pojechać ulicą tam, gdzie to konieczne, czy wskazane, nie będąc jednocześnie na granicy zawału? Oby, ponieważ naprawdę chciałabym poczuć znowu ten fun, czystą przyjemność z jazdy:P
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=R0jpIzJy2VY&ab_channel=MiseroHomini
25 kwietnia 2024r.