W domu właściwie non stop jest coś do roboty. Zwłaszcza w takim, w którym mieszka pięć artystycznych dusz, plus mały zwierzyniec. No i w takim, do którego każdy wchodzi, jak chce i kiedy chce. Nikt nikomu nie nakazuje za każdym razem zmieniać obuwia, czy wycierać do czysta o wycieraczkę, bo szłoby zwariować, albo trzeb aby wyznaczyć cerbera, który by wrzeszczał nieustannie na niesfornych, albo kąśliwie punktował na wejściu, na wyjściu tudzież…

Zawsze marzył mi się otwarty dom. Taki, w którym wszyscy domownicy będą czuli się swobodnie, goście także. Nie wymuskany, jak z katalogu, nie zgodny z najnowszymi trendami, lecz hołdujący trendom i upodobaniom jego mieszkańców. Podobał mi się styl wiejski, rustykalny. Podobały mi się naturalne materiały i „odmienność” od tego, co można kupić w meblowych salonach, niepowtarzalność. Tak się złożyło, że Tomkowi podobało się dokładnie to samo. I pięknie! Dzięki temu mamy dom, o jakim oboje marzyliśmy.

Zatem w czym problem? Pięć wolnych dusz, pięcioro indywidualistów, a wśród nich ja, wychowana w domu o restrykcyjnym raczej podejściu do czystości powierzchni wszelakich, czy też do ogólnie pojętego porządku. Jaki by nie był, czuję, że powinien być i dążę do niego, mimo chaotycznych ruchów, które nieraz na tej drodze wykonuję. W moich szafkach i szafach piętrzą się rzeczy, z których większość dawno już mogłaby zmienić właściciela, albo znaleźć się na miejscu zasłużonego spoczynku. Układam je, przekładam, porządkuję, aby za każdym razem odłożyć, czy wyrzucić niewiele, o wiele za mało. I tak prowadzę nieustannie walkę z samą sobą, ale także z pozostałą czwórką moich współmieszkańców, którzy biorą się za wspomniane przekładanie, układanie i porządkowanie, dużo rzadziej, niż ja.

Na tym polu raczej nie dojdziemy do porozumienia, to pole wymaga mojej dojrzałości. Dlaczego mojej? To proste. Chcesz zmiany, to zacznij od siebie.

Przede mną dwie drogi. Pierwsza, wywalam większość, bądź wszystkie zbędne przedmioty z własnych szafek i szaf, organizuję swoją najbliższą przestrzeń i przestrzeń wspólną, nad którą zwykle sprawuję pieczę, zgodnie z własnym oczekiwaniem, lub też wewnętrznym głosem, który domaga się nieustannie nieco większego porządku, niż ten, który mu zazwyczaj oferuję, i cieszę się tymi miejscami, odpuszczając nie należące do mnie, chociażby w kwestii decyzyjności, przestrzenie. Druga, odpuszczam sobie nieumiejętność rozstawania się z większością posiadanych rzeczy, porządkuję je jednak zgodnie z własnym oczekiwaniem, bądź też wewnętrzną, zaszczepioną mi we wczesnej młodości potrzebą, rezygnując z prób zaprogramowania pod siebie pozostałych domowników.

W sumie obie drogi w miarę rozsądne, druga z pewnością bliższa mojej artystycznej naturze. Obu warto się przyjrzeć i może gdzieś pośrodku znaleźć rozwiązanie. Kluczem natomiast niewątpliwie jest puszczenie wolno tego, czego inni chcą, potrzebują, czy też, jak do kwestii porządku we własnym otoczeniu podchodzą.

Jest jeszcze droga trzecia, ale z tej zawracam za każdym razem, jak tylko postawię na niej choćby pół stopy. Wrzeszczeć, opierdzielać, wprowadzać terror wszelaki, celem osiągnięcia stanu, w którym osóbki dzielące ze mną życiowe przestrzenie, będą chodziły, jak w przysłowiowym zegarku, za każdym razem, gdy rzucę hasło: „zabierz to stąd, zmień klapki na domowe, wynieś, odkurz, umyj, wytrzyj, przestaw, nie zostawiaj, sprzątnij, uprzątnij, przestaw itd. itp.”.
Pytanie, zawracające mnie z tej drogi, za każdym razem brzmi tak samo: „Po co mi to?” i nawet nie muszę na nie odpowiadać ;P

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=W8BvW97yDww&ab_channel=MagdaTurowskaCYTRYNA

8 maja 2024r.