Chwila oddechu między egzaminami maturalnymi córki. Jest on nam bardzo potrzebny, mimo iż, biorąc pod uwagę statystyczne nastawienie rodziców dzieci zdających tzw. "egzamin dojrzałości", ja i Tomek naprawdę podchodzimy do sprawy z ogromnym dystansem. Może dlatego, że moja własna matura była obarczona napięciem, które wciąż do mnie powraca, a którego chciałabym oszczędzić własnym dzieciom???

Jak już niejednokrotnie wspominałam, byłam naprawdę dobrą, a nawet bardzo dobrą uczennicą, co nie zawsze przekłada się na stopnie, lecz w moim przypadku akurat tak było. Dlatego moi rodzice, z jednej strony byli spokojni o mnie, z drugiej oczekiwali ocen najwyższych, do czego przywykli przez dwanaście lat mojej dotychczasowej edukacji. I w tym świetle moje obawy pt. "co będzie jeśli piątki nie będzie?" wydawały się być w pełni uzasadnione. Dopadały mnie, raz po raz, myśli: "Jak to przyjmą oni, jak moi nauczyciele?". Choć zdawałam sobie sprawę, że to naprawdę nic nie znaczy, nie określa mnie itp. nie wyobrażałam sobie, żeby noga mogła mi się podwinąć na tyle, aby ocen najwyższych mnie pozbawić.

Pycha? Zbytnia pewność siebie? A może po prostu świadomość tego, że skoro przez tyle lat byłam w stanie sama zapracować na dobre wyniki, to jakoś tak głupio by było nie uzyskać ich na egzaminie, który w jakimś sensie stanowi klamrę, tudzież podsumowanie moich dotychczasowych osiągnięć. Jednocześnie przerastała mnie zupełnie myśl, że nikt nie będzie pamiętał, jak dobre miałam świadectwa rok w rok, jeśli na maturze wypadnę słabo. OMG! To naprawdę nie było łatwe. Trochę jak karne w decydującym meczu i chwila, w której od jednego z najlepszych graczy zależy dosłownie wszystko. Zawsze oglądałam takie momenty z przerażeniem, nie mogąc i nie chcąc nawet, wyobrazić sobie, co też dzieje się w tej chwili w głowie wytrawnego gracza. 

I bynajmiej nie chodziło mi o to, jak dobrze był przygotowany, jak silną ma psychikę, a o to, ile osób pokładło w nim nadzieję, ile spojrzeń było w nim utkwionych, ile łez czaiło się za progiem powiek. Łez radości lub żalu, zależnie od wyniku. 

W przypadku mnie i mojej matury publiczność, tudzież grono kibiców, była o wiele skromniejsza, niemniej czułam się trochę jak ten zawodnik. Niby wszystko wiem, potrafię i wierzę w siebie. Niby panuję, kontroluję i ogarniam. Niby śmieję się przed i żartuję, że to będzie bułka z masłem. Lecz ostatecznie zostanę i tak tylko ja i kartka z zadaniami.

Polskiego nie bałam się w ogóle. No może trochę obawiałam się własnej skłonności do nadużywania przecinków oraz walenia byków niespodziewanie i znienacka, lecz wiedziałam, że będę miała dość czasu, aby całość sprawdzić, a wyrazów, których pisowni nie jestem pewna, zwyczajnie będę mogła unikać. Inaczej rzecz się miała w przypadku matmy. Byłam w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, a zadania na egzaminach bywały trudne i miewały długie rozwiązania, gdzie jeden minus zamiast plusa, w roztargnieniu, w trakcie przenoszenia do nowej linijki, mógł rozpieprzyć całość w drobiazgi.

Skupienie w stopniu najwyższym, mierzenie się z wyzwaniem, ocenianie szans na poprawne rozwiązanie, zbieranie się w sobie do pierwszego kroku, potem następnego i kolejnego, mniej lub bardziej zawile, czy finezyjnie, byle ku rozwiązaniu. Będzie gol, albo nie. Teoretycznie wszystko w moich rękach, praktycznie...

Także tak, trochę mnie to kosztowało. Zadania okazały się być stosunkowo łatwe, biorąc pod uwagę wszystkie, które rozwiązałam przygotowując się do tego wyzwania, nawet to na szóstkę... Jednak stres był także i zeżarł mnie na tyle, że w zadaniu dodatkowym popełniłam błąd... W efekcie, kilka osób, które cieszyły się reputacją dużo mniejszych prymusów, czy mózgów matematycznych, wyszło z egzaminu z oceną celującą, lecz ja nie...

Bolało? Nie powinno, ale trochę jednak. Nie powinno, bo pięć to pięć i nie ma co marudzić, wręcz wydaje się to być w złym tonie. Jednak bolało, bo mogło być sześć z palcem w d...

No cóż, wyniosłam z tego doświadczenia cenną lekcję. Nie każdy dobrze radzi sobie w sytuacjach krytycznych, stresujących, w obliczu oceny, którą ktoś nam chce bądź musi wystawić. Ja z pewnością sobie nie radzę najlepiej i przyjęłam to do wiadomości. Zresztą nie było to pierwsze "zajście", które boleśnie pozwoliło mi to odczuć:/ 

Wracając do naszej córki, tegorocznej maturzystki, ona także gra w mojej drużynie. W drużynie wrażliwców, czy też nadwrażliwców, którzy w takich razach padają, jak muchy. Niewątpliwie jest to powód, dla którego robię absolutnie wszystko, aby ułatwić jej przechodzenie przez to, co w jej oczach dziś jawi się niczym piekło na ziemi. Rozbawiam, pomagam łapać dystans, trochę umniejszam, bo w końcu matura to bzdura, i staram się słyszeć, co ma mi do powiedzienia, dostrzegać to, czego potrzebuje, czy oczekuje i po prostu być gdzieś pod ręką. 

Jestem pewna, że tuż po wszystkim zrozumie, że ten stres był na wyrost, że niepotrzebnie aż tak i w ogóle. Ale do tego potrzebuje doświadczenia, które właśnie zdobywa. Pośmiejemy się i pobagatelizujemy sobie razem. Już za dzień, za dwa, za chwilę;) Bo to wszystko to jedynie kilka, naprawdę niewiele znaczących, chwil.

Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=U_yLgvvSwWo&ab_channel=AnitaLipnicka

9 maja 2024r.