Jeden z moich planów spalił dziś na panewce. Czy powinnam się poddać, wycofać, czy też zaprzestać? Oczywiście, że nie. Fakt, że ktoś zdecydował tak, a nie inaczej, nie powinien wpływać na to, co zdecyduję ja sama. Nie powinien osłabiać mojej wiary w samą siebie i we własne możliwości.
Niestety, bardzo łatwo podkopać pewność obranego celu, kiedy wszystko dookoła zdaje się mówić: „odpuść”. Odpuść, bo za dużo cię to będzie kosztowało. Odpuść, bo, po co ci to w ogóle? Odpuść, będziesz miała więcej czasu na życie, na cokolwiek, co ma większy sens, niż dążenie do realizacji celu, który zdaje się być, już na starcie, ponad twoje siły…
O co chodzi? Chodzi o zrobienie „czegoś” z moim pisaniem. O zapach wnętrza książki, która przyjdzie prosto z drukarni, trafiając w moje złaknione jej ręce. O marzenie, które towarzyszy mi od bardzo, bardzo dawna, lecz, z jakichś względów, nadal pozostaje niespełnione.
Pamiętam pewną sytuację. Ja, Tomek i dwoje naszych przyjaciół z czasów nastoletnich, siedzimy w namiocie przynależącym do przyczepki od małego fiata, spożywając trunki, na które wówczas było nas stać, czyli stosunkowo niskich lotów. Nagle, w przypływie szczerości, mówię do nich:
- Mam marzenie... Chciałabym napisać książkę i ją wydać. Jeśli to zrobię, to będziecie ją czytali?
- Tak, jasne! Super. Zrób to koniecznie!
Ucieszyła mnie ta rozmowa niezmiernie i na jakiś czas wystarczyła mi uzyskana odpowiedź. Będą czytali, będą ze mnie dumni, to ma sens i na pewno kiedyś to zrobię.
Nawet nie chcę liczyć, ile lat minęło od tamtej pory… Jak bardzo zaniedbałam swoje marzenie, czy też jak bardzo powierzchownie do niego podeszłam.
Wczoraj byłam zakupach z młodszą córką. Nie wiedzieć czemu, kiedy siedziałyśmy w autobusie, zaczęłyśmy rozmawiać na temat pracy. Mojej obecnej i jej przyszłej. Powiedziałam, że życzę jej pracy, do której będzie jej się chciało chodzić i, że ja w zasadzie mam taką… w zasadzie. Tylko czasem odnoszę wrażenie dreptania w miejscu i wtedy rodzi się we mnie potrzeba zmiany. Lecz wraz z nią, rodzi się także pytanie:
- Czy inna praca, dająca mi wyższy status, czy też lepsze zarobki, albo jedno i drugie, warta jest czasu, który spędzę w niej wbrew sobie? Ponieważ wielce prawdopodobne jest, że nie będę czuła się w niej tak dobrze, jak w mojej obecnej, nieprawdaż?
Może i prawdaż, lecz córka słusznie zauważyła, że niekoniecznie. Że mogłabym zmienić pracę, albo znaleźć nową, dodatkową. Mogłabym na przykład… no właśnie, w sumie to podsunęła mi kilka pomysłów i skwitowała naszą rozmowę słowami, że życie mamy jedno i warto szukać, aby znaleźć takie miejsca, takie przestrzenie i spełnienie, które nas uszczęśliwi. Bo, jak powszechnie wiadomo, szczęśliwi my, to szczęśliwsi ludzie dookoła nas.
Kupiłyśmy to, po co pojechałyśmy, choć zarówno ona, jak i ja, kilkakrotnie usłyszałyśmy, że TAKICH zakupów nie zostawia się na ostatnią chwilę. Ekhm… A może kupiłyśmy to, po co pojechałyśmy, ponieważ obie, wysiadając z autobusu, czy wychodząc z domu, zakładałyśmy, że dziś to kupimy? No bo niby, czemu nie???
Czy to oznacza, analogicznie rzecz biorąc, że, jeśli przestanę wątpić i oglądać się za siebie, to moje marzenie może się spełnić, a właściwie mogę wreszcie spełnić własne marzenie? Postaram się, wchodzę w to i spróbuję dać z siebie tyle, ile będzie konieczne. Nazwijmy to jednym z moich noworocznych postanowieńJ
Kolejne, potencjalne, dotyczy sytuacji z tego samego, wczorajszego dnia, kiedy to odwiedzili nas znajomi. Odkąd przyszli, wyczuwałam jakieś bliżej nieokreślone napięcie, a po jakimś czasie zorientowałam się, że rozgościło się w nich coś na kształt smutku i zwątpienia. Mówili, że nie bardzo wiedzą, o co chodzi, ale o coś chodzić musi. Nawiązywali do swojego wieku i samopoczucia z nim związanego, które jest przecież zupełnie „naturalne”. Czy faktycznie?
Odpalam dziś rano Internet w telefonie i wyświetla mi się post jednego z muzycznych celebrytów sceny punk w naszym kraju, a w nim filmik z warszawskiej knajpy latino, gdzie jego mama – po dziewięćdziesiątce i dwie ciotki – po osiemdziesiątce, wywijają (tak, jak się w tym wieku i w całkiem dobrej kondycji wywija:)), tuż pod niewielką sceną. Opatrzył ten obrazek komentarzem: „Tak trzeba żyć”, o ile dobrze pamiętam.
Tak można żyć, poprawiłabym celebrytę, a potem dorzuciłabym wielkimi literami: „JASNE, ŻE TAK”. Cieszyć się każdą chwilą, każdym dniem. Nie szczędzić nóg w tańcu i płuc w głębokim oddechu. Śmiać się do rozpuku, do bólu brzucha i mięśni twarzy. I przeganiać, jak się da, ciemne chmury zwątpienia, które wszak nie omija nikogo z nas.
Wiem, że byłoby łatwiej, gdyby słońca było więcej. Gdyby świat okrył się białą, puchową peleryną, a my moglibyśmy napawać oczy, nieskażonym ludzką ręką, pięknem natury. Wiem, że byłoby łatwiej, gdyby byli z nami ci, do których tęsknie rwie się serce. Wiem, że byłoby łatwiej, gdyby sama decyzja o dążeniu do spełnienia marzenia, niosła gwarancję, że spełni się ono w istocie. Wiem, że byłoby łatwiej, gdyby zawsze chciało nam się tak po prostu, tak z głębi i prawdziwie, żyć…
Pamiętam niedziele w moim rodzinnym domu i to, jak bardzo mnie przerażały. Zostawiałam sobie na ten dzień odrabianie lekcji, bo wiedziałam, że na nic więcej raczej nie będzie szans. Rodzice popadali w stan dziwnego, nierozumianego przeze mnie zupełnie, odrętwienia. Gdzieś znikał entuzjazm piątkowego wieczoru i zapał sobotniego popołudnia. Wszystkich dusiła świadomość nieuchronnie zbliżającego się poniedziałku. Do tej pory mam „syndrom niedzielnego wieczoru” i nieraz włącza mi się agresor, gdy czuję, że zasysa mnie niczym bezdenna otchłań, aby wypluć, półżywą, na tacę bezlitosnego poniedziałku. Pokrzykuję wtedy i molestuję bliskich słowami:
- Zróbmy coś, bo zaraz zwariuję!!! Nie wytrzymam tego marazmu, nie zniosę! Wymyślmy coś, błagam!
No właśnie...
- Kasiu, zrób coś z tym swoim marzeniem! Coś przez wielkie „C”. Zrób to wreszcie, bo dłużej nie wytrzymam!
No dobra... wytrzymam, ale czy nie lepiej "włączyć" sprawczość i po prostu je spełnić?:)
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=gJFjJ1BBcY8