Święta Wielkanocne wczoraj i dziś. Co było inaczej, co wciąż wygląda tak samo, albo podobnie? Czego mi tym razem brakowało, a czego nie brakowało zupełnie? Chciałam napisać przed świętami, gdzieś w okolicach Wielkiego Piątku, jednak, mimo i wbrew wszystkiemu, przygotowania do "obchodów" trochę mnie wessały. Wessały i wypluły gdzieś w okolicach lanego poniedziałku, kiedy to mi się ulało, przelało tudzież:/
Z dzieciństwa dokładnie pamiętam uczucie ekscytacji na myśl o przygotowaniach do Wielkanocy. Z jednej strony, naturalną koleją rzeczy, ja i moje rodzeństwo marudziliśmy i psioczyliśmy zabierając się za porządki w swoich pokojach i nie tylko, z drugiej, robiliśmy wszystko, co nam zostało "zlecone", mając na uwadze to, co czeka nas potem, czyli przyjemne uczucie odprężenia po dwóch, trzech dniach porządkowego szaleństwa oraz świadomość, że wytarło się kurze z większości miejsc, do jakich na co dzień się nie zagląda. Teraz, kiedy o tym myślę, zastanawiam się jedynie, po co myliśmy wszystkie szkła z witryn stojących w salonie, czy wnętrza kuchennych szafek? Zupełnie jakby w święta miała wparować do nas kontrola z Sanepidu...
Dziś, sprzątając we własnym domu, staram się odpuszczać wszystko, co nie jest w moim odczuciu konieczne do zrobienia i okazuje się, że jest tego całkiem sporo. Zwykle nie czuję się zobligowana do sprzątania na hasło: "idą święta". Równie dorze mogę zrobić to kiedy indziej, albo wcale. Jednak... sprzątam pomimo, niejako z automatu, będąc zaszczepiona tym obowiązkiem w dzieciństwie, choćbym nie wiem jak zaklinała się, że mnie to już nie dotyczy.
Okazuje się, że ówczesne "jechanie na szmacie" miało swój urok. Pełnia mobilizacji, mycie kwiatków, pranie zasłon i firanek, mycie okien, wycieranie kurzy z książek, wywalanie ciuchów z szafek i układanie ich na nowo, szorowanie, czyszczenie i polerowanie. W powietrzu unosił się zapach czystości, a sen w wykrochmalonej pościeli był zwieńczeniem tych zabiegów. A także wspólne pieczenie ciast w piątkowy wieczór, tudzież noc, przy włączonym małym, kuchennym telewizorku, na którym papież przemierzał trasę drogi krzyżowej w Watykanie.
Zwykle to ja byłam tą, która towarzyszyła mamie w kuchni do samego końca. Mówiła często, że najbardziej lubi piec i gotować ze mną, bo potrafię się domyślać, nie wchodzę jej w drogę, ustępuję miejsca i tym podobne. Rzadko dochodziło między nami do sprzeczek w czasie tych kuchennych zmagań. Zwykle był to dodatkowy czas na rozmowy, spędzanie czasu razem, poniekąd w słusznym celu. No i należałam do osób, które mogły jako pierwsze efektów naszej pracy spróbować, co niewątpliwie stanowiło wyróżnienie i przyjemne zwieńczenie poniesionego wysiłku.
Jako dziecko i młoda dziewczyna nie wyobrażałam sobie Triduum Paschalnego bez wizyt w kościele. Teraz widzę to zupełnie inaczej. Przedefiniowałam własną wiarę, zmieniłam podejście do wielu spraw, wraz ze wzrostem samoświadomości. Ale dawniej Wielki Czwartek, Piątek i Sobota, były dla mnie czasem obowiązkowego udziału w wieczornych nabożeństwach. Nieraz nie rozumiałam większości z tego, co się tam wydarzało. Nieraz odliczałam czas do wyjścia na zewnątrz. Nieraz korzystałam z możliwości stania na zewnątrz, nie mogąc wytrzymać panującego wewnątrz ścisku i duchoty. Nieraz rozpraszałam się w trakcie, ale zawsze byłam. I lubiłam to nawet. Wpisywało się w obchody Wielkanocy i budziło nawet coś na kształt ukłucia żalu, że już po, wraz z nastaniem niedzielnego poranka.
Może o to chodziło? O wyciszenie się, wyhamowanie, podporządkowanie jakimś zewnętrznym regułom i naciskom, czy to związanym z wizytami w kościele, czy porządkowaniem domowych przestrzeni. Reset wymuszający refleksję, czy też dający przestrzeń na przemyślenia, na które brakowało czasu w codziennej bieganinie.
Mojej mamie od lat marzyły się święta na działce nad jeziorem, gdzie znajduje się przytulny domek i zieleń dookoła, tak bardzo przez nią ukochana. Nieraz wspominała o tym, kiedy planowaliśmy wspólną Wielkanoc, a potem, im było do niej bliżej, wycofywała się, tłumacząc sobie i nam, że to za dużo zachodu, że trzeba przewieźć dziadków i te gary..., że tam za mała kuchnia i my wszyscy, że za ciasno... i tak ekscytująca myśl rozmywała się do "za rok", a marzenie pozostawało niezrealizowane. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że raz udało nam się spotkać tam w Poniedziałek Wielkanocny, kiedy konieczne obchody odbyły się już według stałego klucza i przynajmniej zlaliśmy się porządnie wodą. Możliwe też, że to tylko jedna z wizji towarzyszących niezrealizowanym planom...
Myślałam o tym maminym marzeniu szykując się do tegorocznych świąt. Pogoda nas rozpieszczała, zieleń zaczęła wlewać się przez okna i do naszych głów, wnosząc nową energię i lepsze samopoczucie. Mieszkamy pod miastem już od kilku lat i, po długiej, nierównej walce z otoczeniem domu, zasadzaniem zdobyczną i zakupioną roślinnością, zaczynamy dostrzegać i odczuwać w całym ciele efekty naszych starań. Co nieco już przycinamy:D, ja zaprzyjaźniłam się na dobre z kosiarką, a chwasty niezmiennie wiodą prym pod naszymi stopami, rzucając mnie, raz po raz, na kolana;P Jednak jest zielono, a nie gliniasto, klepiskowo i kępkowo. Jest zielono:) I myślę, że ta nasza zieleń bardzo by moją Mamę cieszyła. Że chętnie przyjechałaby w te święta do nas i niewiele czasu spędziłaby za stołem. Zdezydowaną większość przed domem, czy za, sycąc oczy i karmiąc ciało oraz duszę wiosenną świeżością, wszechobecną zielenią tętniącą życiem.
Szkoda, że nie mogła tego doświadczyć. To byłoby coś na kształt spełnienia marzenia o świętach na działce i nawet nie musiałaby tam jechać. Ta myśl studziła nieco mój zapał do porządkowania wnętrza domu i nakazywała skupienie się na tym, co zrobić potrzebowałam, a co i tak przekraczało znacznie potrzeby pozostałych domowników;) Choć nie uległam zwyczajowemu szaleństwu, to i tak doznałam przesytu. Przyszedł moment, w którym musiałam powiedzieć: "dość" i przyznać przed sobą i przed moimi bliskimi, że to już nie jest moja bajka i chciałabym się z tych "musików" wymiksować się na dobre. Jeszcze uważniej słuchać siebie i jeszcze więcej odpuszczać.
Może robię to nadal z tęsknoty za nią? Z poczucia, że po raz trzeci nasze święta są zupełnie inne, niż przez całe moje wcześniejsze życie, a ja nie umiem do końca w to uwierzyć? I z tego rozpadu, czy też częściowego rozkładu więzi, jaki nas dotknął w kontekście jej odejścia... zupełnie jakbym chciała zachować, czy też odtworzyć część z tego, czego od dawna już nie ma?
Dlatego, prócz nieulegania szaleństwu i czerpania z przyjemności, niemuszenia już tak bardzo, rozumienia, co istotne i bycia "tu i teraz" z dużo większą świadomością, w czasie tegorocznych świąt czułam ogromną tęsknotę. Nawet za tymi porządkowymi i kuchennymi szaleństwami, które nieraz rodziły pełne rezygnacji: "po co?", lecz w jakimś sensie budowały tamten czas. Czas, kiedy byliśmy w komplecie, kompletnie oddani Jej wizji świąt, ale wpisujący się w nią, w znacznej mierze, z własnej woli. Bo miało to swój urok i, choć różniło się od tego, co dziś wybieram świadomie, budziło pozytywne skojarzenia i pozostawiło w nas całą masę dobrych wspomnień.
P.S. Trochę chaotyczny ten wpis, ale chyba taki musi być, ponieważ takie były też moje okołoświąteczne i świąteczne przemyślenia. Niech będzie autentycznie:)
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=iAc6Qr_sAXw
25 kwietnia 2025r.