Może to nie był dzień, w którym pękło niebo, ale z pewnością był jednym z tych, w których gubię się zupełnie w braku sympatii do świata i do samej siebie. Zaczęło się niewinnie. Ból menstruacyjny nie dał mi spać od szóstej rano, a kiedy puścił wreszcie, po mojej zdecydowanej interwencji, przespałam budzik i wstałam dużo później, niż zamierzałam. W efekcie musiałam zbierać się do wyjścia szybko i nerwowo, a potem biec na przystanek...
Przed wyjściem z domu, zawahałam się: "Które buty założyć?". Mam trochę przydługie spodnie, które akurat miałam na sobie, i buty na płaskim bywają... jakby to rzec... wywrotowe;) Otworzyłam szafę i na tempo wygrzebałam sportowe obuwie na podwyższonej podeszwie, będąc pewną, że ono doskonale spełni swą dzisiejszą rolę. Niestety, już w drodze na przystanek, dotarło do mnie, że jest coś o czym w kontekście tej pary obuwia zupełnie zapomniałam, a mianowicie wytarta wyściółka lewego buta, dokładnie w miejscu, w którym styka się on z najmniejszym palcem u mojej lewej nogi. Tym samym, którego złamałam sobie jakieś trzy miesiące temu i, który do tej pory nie doszedł jeszcze do siebie.
Zwolniłam kroku, no bo co będzie po kilku godzinach chodzenia w tym "lewym" lewym bucie? Autobus przemknął mi przed nosem, nie było sensu biec, no i obawa o mały paluszek zaczynała brać górę nad pośpiechem w drodze do pracy. Zajęcia zaczynałam dopiero za półtorej godziny, miałam jeszcze chwilę... Zawróciłam. Weszłam do domu witana okrzykami ze strony córek: "Już wróciłaś? Szybko;)". Odpowiedziałam jakąś kąśliwą uwagą, bo z nastrojem u mnie od rana było raczej kiepsko, wygrzebałam z szafy kolejne, dużo bardziej płaskie, lecz skórzane i niegrożące urażaniem palców, buty i ruszyłam na przystanek końcowy oddalony od naszego miejsca zamieszkania o jakieś półtorej kilometra.
Idę, podziwiam przyrodę budzącą się do życia, staram się znaleźć balans między tym, co mnie od rana wkurza, a tym, co może i powinno mnie cieszyć i mniej więcej w połowie drogi, wiem już, że kolejny mój dzisiejszy wybór także nie był trafiony. Lewy but nie uraża już mojego małego paluszka, ale za to bezlitośnie zaczyna obcierać moją lewą piętę. Co jest do cholery?! Wiem, że moja lewa stopa jest nieco mniejsza od prawej, ale żeby aż tak? Zatrzymuję się, sprawdzam zapiętek, czy jak go tam zwą. No niby miękki i skórzany, więc o co idzie do diaska!? (piękne, zapomniane niemal określenie...:))
Dochodzę do końcowego, myślę sobie: "Dobra, dam radę."
- Przejadę dwa przystanki, do mojego przesiadkowego. Będę miała kilka minut luzu, więce pójdę do sklepu tuż obok i kupię sobie skarpetki. Założę je, nim lewy but rozcharata moją lewą piętę i będzie git. Tak, nie założyłam skarpetek. Dlaczego? Bo za nimi nie przepadam i, jak tylko zaczynają się cieplejsze dni, skarpetki praktycznie przestają dla mnie istnieć. Tak, tym razem mogłam je założyć, ale nie pomyślałam, no i czasu trochę zabrakło. Wiem, sama jestem sobie winna, ale wybaczam i puszczam wolno. Jest jak jest, teraz muszę skupić się na ratowaniu lewej pięty.
Siedzę na końcowym, a obok mnie rozmawia dwóch kierowców. Oczywiście autobusy - oba, stoją tuż obok. Coś tam sobie opowiadają, podśmiewują się, słońce świeci, w tle ptaszek śpiewa, jest całkiem sympatycznie. Zerkam na zegarek - trzy minuty do odjazdu. Wstaję, podchodzę do drzwi autobusu stojącego "na wylocie", a jeden z kierowców zwraca się do mnie:
- Odjazd tego autobusu dopiero za piętnaście minut, bo tamten się zepsuł - głową wskazał na drugi pojazd stojący "w kolejce".
Drugi z panów uśmiecha się szeroko i dorzuca beztrosko:
- Chyba, że go pani naprawi.
Nie jestem w stanie, przysięgam, nie jestem w stanie odwzajemnić tego uśmiechu. Robię krok w stronę radosnych szoferów i nieco ciszej, niż zwykle, jakoś tak sycząco, mówię:
- Mogli mi panowie od razu powiedzieć. Nie siedziałabym tu dziesięć minut, tylko od razu poszłabym dalej. Ech...
Naprawdę powiedziałam: "Ech..."! i pokręciłam ze zwątpieniem głową, po czym minęłam ich obu i poszłam dalej. Za plecami pozostawiłam krępującą ciszę, którą bardzo szybko zagłuszył odgłos moich energicznych kroków i bliżej nieokreślony okrzyk w moim wnętrzu. Coś na kształt ryku zranionego zwierzęcia:P
W połowie drogi na drugi końcowy oddalony o jakiś kilometr od pierwszego, poczułam, że skóra na mojej stopie, w miejscu styku z lewym butem, tuż nad piętą, poddaje się powoli, wysyłając mi rozpaczliwe, zbolałe sygnały. Zatrzymałam się i, niewiele myśląc, wcisnęłam lewą nogawkę spodni w zapiętek lewego buta. Nie miałam już szans dotrzeć na miejsce mojej zwyczajowej przesiadki w czasie pozwalającym mi na zakup skarpetek przed odjazdem mojego autobusu. Nie powiem, by ta myśl mnie ucieszyła.
Kiedy siedziałam już w autobusie, który szczęśliwie nie zepsuł się, ani nie przyjechał przed czasem, zastanawiałam się, gdzie mogę kupić skarpetki w pobliżu mojego miejsca pracy. Nie ma takiej możliwości! Muszę wysiąść na innym przystanku, nieco dalej i udać się w okolice osiedlowego targu. Kiedy wreszcie tam dotarłam, okazało się, że mój syn akurat skończył lekcje i słysząc, że idę do sklepu, postanowił się przyłączyć i kupić sobie loda. Kiepskim byłam kompanem do rozmów, więc przełączyłam się w tryb słuchacza i bardzo starałam się nie myśleć tylko o tym, jak stawiam lewą stopę i, jak cholernie boli mnie każdy kolejny krok.
Syn pojechał do domu, a ja, wraz z nabytymi świeżo skarpetkami, ruszyłam w stronę pracy. Po drodze wstąpiłam jeszcze do apteki i, dzięki niebiosom!, zakupiłam jakiś zamiennik zajefajnych i zajedrogich plastrów na odciski i otarcia polecony mi przez panią farmaceutkę. Doczłapałam wreszcie do swojej sali zajęciowej, opadłam z głośnym westchnieniem na fotel, wzięłam kilka głębokich oddechów, po czym przystąpiłam do oceny strat.
Na lewej pięcie, a w zasadzie tuż na nią, głębokie otarcie, rozkrwawione porządnie, a na prawej zaczątek tego, co zniszczyło już lewą. Tak, jednak dziś było zdecydowanie za ciepło na kilkukilometrowy spacer bez skarpetek:( Przetarłam to, osuszyłam i nałożyłam plastry żelowe na obie stopy. Na to skarpetki i zostawiłam to na czas jakiś, nim rozpoczęcie zajęć zmusiło mnie do wciśnięcia stóp w znielubiane, w ciągu jednego popołudnia, buty.
Dopełnieniem mojej opowieści niech będzie fakt, że był to pierwszy dzień pracy po świętach i moim jednodniowym urlopie. Dzień wcześniej byłam ostoją spokoju, guru wewnętrznej harmonii i mistrzynią medytacji. Gotowa byłam wyjść naprzeciw światu i życiu w każdym z jego aspektów. Nastawiona byłam na przyjmowanie, przepływy, na bycie w czułym i troskliwym kontakcie z samą sobą. Gdyby ktoś powiedział mi, unoszącej się nad ziemią i przepełnionej spokojem, co wydarzy się jutro i, jak ja się do tego ustawię, rzuciłabym mu uśmieszek - bez oceniania i wywyższania się, rzecz jasna! - z gatunku tych: "Co ty wiesz o panowaniu nad emocjami? To już jest zupełnie inny level.":P
Jak ja musiałam się hamować w rozmowie z samą sobą! Ileż razy skarciłam się za złośliwości wypowiadane pod własnym adresem w tym dniu, w czasie tego spaceru z serią małych upadków w tle. Szło mi całkiem nieźle, bowiem nie czułam się zbesztana i zdeptana, kiedy dotarłam wreszcie za swoje pracowe biurko, jednak... nie czułam się też dumna, ani szczęśliwa. Czułam się głównie zmęczona, żeby nie rzec, przeczołgana.
Jakby tego było mało, kwiatek, którego kupiłam sobie do pracy dwa tygodnie temu, który stał na moim biurku, ciesząc oko i duszę, którego podlałam przed przerwą świąteczną tyle, ile trzeba i nie zostawiłam przy oknie... USECHŁ! Totalnie, zdecydowanie, wbrew moim przypuszczeniom i żyjącym nadal pozostałym trzem kwiatkom w mojej sali, USECHŁ! Jedyne na co byłam w stanie się zdobyć, kiedy rzuciłam mu sfrustrowane, ale także przesycone rezygnacją i rozczarowaniem spojrzenie, to:
- Świetnie! Jesteś z siebie zadowolony?!
plus zdanko dopowiedziane w myślach, na granicy płaczu niemal: "I ty Brutusie...".
Życia kwiatkowi wrócić nie zdołałam, ale pięty zakupionymi plastrami wyleczyłam i nawet wróciłam bez bólu do domu, w swoich morderczych butach. Finał dnia był taki, że na warsztatach kobiecych byłam dużo bardziej milcząca niż zwykle. Wsłuchiwałam się w to, co mówiły dziewczyny, przytulając jednocześnie wszystko, co dziś gotowało się we mnie. Dałam sobie prawo do złości, bo widocznie była na nią we mnie przestrzeń. Wybaczyłam sobie złe decyzje ubraniowe niemal od razu i nawet kierowcom śmieszkującym na pierwszym końcowym odpuściłam. Przyjęłam ten dzień ze wszystkimi jego drobnymi uciążliwościami, bo... tak naprawdę były niczym w świetle prawdziwych problemów i dylematów, jakie nosimy w sobie na co dzień.
Słuchałam dziewczyn i myślałam, jaki ogrom pracy, każda z nich i ja sama, musimy wykonywać dzień po dniu, krok za krokiem, aby nauczyć się siebie, zrozumieć, zaakceptować i przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, choćby to oznaczać miało błędne decyzje, skutkujące czymś dużo poważniejszym, niż otarta lewa pięta i gigantyczny pęcherz na prawej (objawił się dnia następnego:P).
26 kwietnia 2025
Muzyczka do Kawki:
https://www.youtube.com/watch?v=ePWM47150Ec