Od niedzieli płaczę co noc i nie mogę spokojnie zasnąć... czasami wcale nie mogę... Wiem, że wiele kobiet, wiele rodzin, przechodzi przez to piekło, ale odchodzenie Ani Przybylskiej poprzez autentyczność i niemalże namacalność, z jaką mogę śledzić informacje na jej temat pojawiające się od niedzieli w internecie sprawiają, że w pewnym sensie identyfikuję się z tym cierpieniem. Zupełnie, jakby stawało się moim udziałem. Zwłaszcza ze względu na dzieci - Ania miała ich troje, zupełnie jak ja, oraz wiek - Ania była tylko rok starsza ode mnie...

Nie mogę przestać myśleć o tym, co ta rodzina teraz przeżywa, jak czują się Jej dzieci wiedząc, że mamy już nie ma, że mama nie wróci. Kiedy mój synek zapłakał dziś na wieść o tym, że wychodzę, a on musi zostać w domu z babcią, poczułam się tak, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Przed oczami stanęła mi hipotetyczna scena. Ania żegnająca się z dziećmi przed kolejnym pobytem w szpitalu, albo wtedy, kilka dni przed śmiercią, kiedy wiedziała już, że żegna się z nimi po raz ostatni. BOŻE! Co za koszmar! Zapewne nikt z nas nie chciałby czegoś podobnego doświadczyć. Jak można pozostać obojetnym? Jak zapomnieć i beztrosko żyć dalej?

Kiedy odmawiałam dziś wieczorną modlitwę z córkami z trudem powstrzymywałam łzy. Pomyślałam, że Jej dzieci nie będą już mogły pomodlić się z mamą, nia pogłaska ich po włosach, nie przytuli, nie powie: "Nie martw się. Wszystko będzie dobrze." Nie utuli, gdy obudzą się w środku nocy z płaczem, nie opowie bajki, nie zaśmieje się w odpowiedzi na ich słowa, nie pomoże im w odrabianiu lekcji, nie wysłucha, nie udzieli rady... Kiedy miałam kilka, a potem kilkanaście lat, mniej więcej do 16 roku życia, mama była dla mnie wszystkim. Nawet nie próbowałam sobie wyobrażać, jak moje życie wyglądałoby bez niej. I, gdy mimo wszystko, przeleciała mi czasem przez głowę myśl, ze mogłoby jej zabraknąć, od razu czułam straszliwy uścisk w żołądku, a po chwili rozpaczliwie łkałam w poduszkę. Mój świat by się zawalił.

Oczywiście z wiekiem to się zmieniało. Pojawiła się walka o własny kawałek przestrzeni, próba forsowania własnego zdania i spojrzenia na życie, naturalnie odmiennego od "maminego". Wtedy i jeszcze później, kiedy związałam się ze swoim mężem, to on stał się centrum mojego wrzechświata, a mama, choć ciągle niezmiernie ważna, nie była już kluczem do mojego szczęścia, bądź jego braku. I właśnie dlatego, odchodzenie matki w czasie, gdy dla dzieci jest ona wszystkim jest tak nieziemsko, niewyobrażalnie trudne. Dlatego tak bardzo mnie ono przeraża, dlatego nie pozwala przestać myśleć i nie pozwala na spokojny sen. Co mogę zatem zrobić?

Wierzyć w to, że mi się uda. Głęboko wierzyć, że nie przywiązywanie zbyt wielkiej wagi do materialnej sfery życia zaowocuje kredytem zaufania u Najwyższego. Że pozwoli nam przejść przez to życie naturalnie. A dobru w nas, pozwoli się rozwijać, pomnażać owoce i poszerzać zasięg. Że siła, jaką czerpiemy z łączącego nas uczucia stanie się źródłem witalności i woli życia, jakiej nie zdołają złamać, choćby najsilniejsze podmuchy...

Wierzyć... Ania także wierzyła. Tak sądzę. W końcu wielokrotnie powtarzała, że rodzina, że dzieci są dla niej najważniejsze. I dawała przykład własnym życiem, że nawet będąc super popularną aktorką można nadal być całkiem zwyczajnym człowiekiem, który w żadnej mierze nie wywyższa się, nie uważa się za kogoś, kto żyje na wyjątkowych warunkach, komu się należy... A ja, Panie Boże, niezmiennie od trzech dni zadaję sobie pytanie: "Dlaczego jej się nie należało? Jaki sens ma to cierpienie? Jaki sens ta strata, ten palący ból, ta wyrwa w sercu mają uszlachetnić życie tych trzech małych istot?". Wiem, jestem TYLKO człowiekiem, więc zapewne nie ogranę tego własnym sercem i umysłem. I zapewne nie uzyskam od Ciebie odpowiedzi...