Jakież nędzne samopoczucie miałam tego dnia! Nagle wszystko, o czym jeszcze kilka, czy kilkanaście godzin wcześniej myślałam lekko i pozytywnie, zdawało się być za trudne, za ciężkie, albo za byle jakie. A moje "osiągnięcia"... Że co? Że jak? Stoję w miejscu, jakby mnie wbetonowano - tak dokładnie się czułam. Jechałam do pracy z dwoma przesiadkami i dwoma odcinkami przedrałowanymi w nerwie. Autobus odjechał trzy minuty za wcześnie, a potem poszło już z górki. Efekt kuli śniegowej, czy jak mu tam. 

Po co ja to robię? Co ja z tego mam? Dziś zupełnie nie docierały do mnie odpowiedzi na tak postawione pytania. Dlaczego? Ponieważ to nie był jeden z tych dni, kiedy chciałam je sobie stawiać. Dziś była niedziela. Spokojna, słoneczna, choć nieco wietrzna. Niehałaśliwa, całkiem przytulna niedziela. Dziś chciało mi się pisać i patrzeć, chciało mi się obcować ze wszystkim, co dookoła. To był dobry dzień…. A co by było, gdybym przez ten jeden dzień była kotem?

Piątek, piąteczek, piątunio… zaczął się dosyć późno. Po pierwsze, wczoraj wieczorem odwiedziliśmy sąsiadów, po drugie, do naszych córek przyjechała przyjaciółka na nocowanie, co finalnie zakończyło się wspólnym noclegiem dziewczyn w naszym salonie.

Dziś będzie krócej, albo tak mi się tylko wydaje;) Ten dzień upłynął pod znakiem refleksji nad tym, z czym musi się mierzyć osoba przelewająca własne myśli na papier. Z jednej strony ma ogromne szczęście, co słyszę nieraz z zewnątrz, ponieważ potrafi nazywać uczucia i emocje oraz wyrażać je poprzez słowo pisane. Z drugiej… no właśnie.

Urodziny mojego Taty w tamtym roku były… ech, nie będę o tym pisać. W zasadzie ich nie było. Głowy nas wszystkich zaprzątała choroba Mamy i jej pogarszający się stan, choć nikt z nas nie przypuszczał, że tak szybko i tak drastycznie nić życia zostanie przerwana. Smutny był ten dzień, jak wszystkie przed i po. Pamiętamy to doskonale i wspominamy, nie da się przed tym uciec…