Kontynuując temat superbohaterek i bycia "super" w ogóle, chciałabym nawiązac do mojego aktualnego samopoczucia oraz do relacji z rówieśnikami, z jakimi mierzą się nasze dzieci. Zacznijmy od samo-poczucia, czyli tego, jak czuję się sama ze sobą. Od kilku dni tak sobie. Pewnie jest to w dużej mierze zasługa hormonów, które nieubłaganie prowadzą mnie w stronę "najradośniejszych" dni w miesiącu. Może także pogody, która z jednej strony rozpieszcza, z drugiej zniechęcając mnie zupełnie do pracy "za biurkiem"? A może splotów wydarzeń i innych takich, z ostatnich miesięcy, oraz kolejnych małych porażek, które chwilowo górują nas sukcesami...

Chyba zapomniałam pochwalić naszego psa... Gdyby miał możliwość zabierania głosu, w ludzkim języku rzecz jasna, to pewnie wytknąłby mi to przeoczenie:
- Jak coś zrobię nie tak, to od razu komentarz, za komentarzem, długaśne artykuły na mój temat i inne wywody, rozwody i rozemocjonowanie. A jak jest dobrze, to już NU-DA! Nie ma o czym pisać, tak?
Choć tego nie powiedział, poczułam się zawstydzona. Dlatego teraz kilka zdań o tym, jak genialnie zachował się nasz pies.

Lubię takie dni majowe, kiedy słońce przygrzewa nie przegrzewając, a wszystko dookoła budzi się do życia. Zieleń ma wtedy zupełnie inni odcień. Jest świeża i jakby jaśniejsza, bardziej lśniąca i czysta. Kiedy próbowałam zrobić zdjęcie naszym dzieciakom, na tle lasu w barwach majowej zieleni, każde ze zdjęć się „prześwietlało”. Twarze dzieci były białe, niczym płatki stokrotek, a las… ech… jak ja kocham las.

Nie ma to jak spacer po lesie na dobry początek dnia. Zwłaszcza, jeśli przez niespełna dwie godziny, spotyka się tylko jedną osobę. Nie to, żebym nie lubiła spotykać ludzi na swojej drodze, ale są takie dni, takie momenty, takie zmęczenia, które wymagają obcowania jedynie z tą częścią przyrody ożywionej, która nie pyta, nie mówi, nie oczekuje, nie zarzuca, nie krzyczy, nie szepce, nie opowiada itd. itp.

Trochę niezgodnie z kolejnością, trochę wychodząc przed szereg, pojawia się Kawka numer dwanaścieJ

Wybraliśmy się na trzy dni poza. Poza codzienne „od-do” i standardowy zapierdziel weekendowy. I nie mam tu na myśli koncertów, tudzież spektakli. Fizyczną orkę po prostu. Zresztą wczorajszy wieczór, niejako na zasadzie „zapracować na oddech”, spędziliśmy narzucając i mieszając ziemię do tuneli (Tomek) i sadząc pomidory, papryczki i ogórki (my oboje). W nocy Tomka tak rwały plecy, że kręcił się niemiłosiernie doprowadzając do mojej pobudki o godzinie szóstej rano, która to pora, „dla każdego szanującego się artysty”;), jest niczym innym, jak środkiem nocy.