Od niedzieli płaczę co noc i nie mogę spokojnie zasnąć... czasami wcale nie mogę... Wiem, że wiele kobiet, wiele rodzin, przechodzi przez to piekło, ale odchodzenie Ani Przybylskiej poprzez autentyczność i niemalże namacalność, z jaką mogę śledzić informacje na jej temat pojawiające się od niedzieli w internecie sprawiają, że w pewnym sensie identyfikuję się z tym cierpieniem. Zupełnie, jakby stawało się moim udziałem. Zwłaszcza ze względu na dzieci - Ania miała ich troje, zupełnie jak ja, oraz wiek - Ania była tylko rok starsza ode mnie...

"Była sobie raz mała dziewczynka, która miała wielkie marzenie. Marzyła o tym, że wychodzi na scenę i... śpiewa. Śniła o tym, że stoi w świetle reflektorów przed mikrofonem, a publiczność naprawdę chce jej słuchać.

Przychodzi podstępnie, najczęściej nocą lub wczesnym rankiem, ale bywa także, że zjawia się, zupełnie niespodziewana, w samym środku dnia, totalnie wybijając nas z rytmu. Sprawia, że nie możemy odnaleźć drogi do samego siebie, nijak nie zgrywamy się z otoczniem i bombardującymi nas zewsząd sygnałami. Chcemy uciec, schować się, przespać... ale to nie jest takie proste. Ona nie pozostawia złudzeń, musimy podporządkować się niechcianym regułom.

Słucham doniesień zza naszej wschodniej granicy i włosy jeżą mi się na głowie. Chwilę później czuję się już, jak oderwana od rzeczywistości (co nie powinno dziwić w kontekście jakiejś powszechnej prawidłowości...) i naprawdę wkraczam w jakieś inne, obce mi i zupełnie niechciane światy. Moje myśli zaczynają oscylować wokół zagrożeń, jakie te czasy i wszystko, co się w nich dzieje, bądź wydarzyć się może, "szykują" naszym dzieciom.

Życie jest takie proste. Każdy chce być kochany. Niemowlę, dziecko, nastolatek, dorosły i starzec. Każdy. Jeśli nie otrzymujemy tego upragnionego daru coś w nas pęka, coś się wykoślawia, świat nabiera ostrych kształtów. Jak nasze myśli, gotowe do ranienia innych, bądź nas samych, do wewnątrz.