Piątkowy wieczór był dokładnie taki, jaki być powinien. Wędrówka przez górskie szczyty, piękne rozmowy, szczery śmiech i jeszcze szczersze uśmiechy i bliskości, a potem ludzie zakorzenieni w klimacie. Na trzeźwo i na niecałkiem, ale z owartością i życzliwością, jakiej na niskościach tak często brakuje.
Wstaliśmy w świetnych humorach. Choć niewyspana, miałam świadomość, że nie ma już odwrotu. Jedziemy i tyle. Tomek powiedział, że zrobi kanapki na drogę, ja zadeklarowałam, że pójdę poszukać jego sandałów na „sauniastym” strychu. Ale zanim, umyłam jeszcze włosy i dorzuciłam ostatnie rzeczy do torby i plecaka. W tym jaśka. To niezbędny towarzysz moich podróży. Niejednokrotnie przekonałam się już, że znacznie podnosi komfort moich wyjazdowych nocy. Dobrze, że o nim pamiętałam tym razem i, że znalazłam sandały Tomkowe. Tylko dlaczego ramka z naszym rodzinnym zdjęciem musiała rozlecieć się akurat dzisiaj?
Och, dzisiaj było tak przyjemnie, tak chłodniutko o poranku! Dobrze widzicie, „o poranku”. Wstałam wprawdzie tylko na chwilę, ale ta chwila w zupełności mi wystarczyła, by odetchnąć z ulgą, zaciągnąć się rześkim powietrzem i opaść z powrotem, z uśmiechem, na poduszkę. Zasnęłam jeszcze na półtorej godziny, nim budzik obwieścił mi, w swej upierdliwości, że czas wstawać.
Ten dzień obfitował w pytania. Czy słusznie? Czy to dobry pomysł? Dlaczego jakoś tak mi smutno? Szykowaliśmy się do wyjazdu w Bieszczady. Tylko ja i Tomek. Po raz pierwszy sami we dwoje od dziewiętnastu lat... Wielka rzecz i całkiem spory kawał szczęścia. Dlaczego zatem nie czułam tego każdą komórką własnego ciała?
Kiedyś uwielbiałam układać puzzle. Do dziś mam słabość do pięknych krajobrazów, zwłaszcza górskich, które przyciągają moje oko w sklepach z zabawkami dla dzieci starszych i młodszych. Jedna z pierwszych umiejętności, jakie usiłowałam wypracować u naszej pierworodnej, dotyczyła właśnie układania puzzli. Do dziś pamiętam godziny spędzone na układaniu obrazka z Kubusiem Puchatkiem. Istny trening cierpliwości, który przyniósł jednak owoce.