Ten dzień obfitował w pytania. Czy słusznie? Czy to dobry pomysł? Dlaczego jakoś tak mi smutno? Szykowaliśmy się do wyjazdu w Bieszczady. Tylko ja i Tomek. Po raz pierwszy sami we dwoje od dziewiętnastu lat... Wielka rzecz i całkiem spory kawał szczęścia. Dlaczego zatem nie czułam tego każdą komórką własnego ciała?

Och, dzisiaj było tak przyjemnie, tak chłodniutko o poranku! Dobrze widzicie, „o poranku”. Wstałam wprawdzie tylko na chwilę, ale ta chwila w zupełności mi wystarczyła, by odetchnąć z ulgą, zaciągnąć się rześkim powietrzem i opaść z powrotem, z uśmiechem, na poduszkę. Zasnęłam jeszcze na półtorej godziny, nim budzik obwieścił mi, w swej upierdliwości, że czas wstawać.

Obiecałam córkom wspólne wyjście. Tylko ja i one. Powodów było kilka (choć w zasadzie nie są one w takiej sytuacji konieczne). Po pierwsze, dawno nie byłyśmy nigdzie we trzy... same. Po drugie, ostatnio jakoś zbyt łatwo generowały się napięcia na linii naszych wzajemnych relacji w powiązaniu z moim podejściem do syna, podejściem Tomka do ogółu i takie tam. Zwykłe, rodzinne bla, bla, bla.

Kiedyś uwielbiałam układać puzzle. Do dziś mam słabość do pięknych krajobrazów, zwłaszcza górskich, które przyciągają moje oko w sklepach z zabawkami dla dzieci starszych i młodszych. Jedna z pierwszych umiejętności, jakie usiłowałam wypracować u naszej pierworodnej, dotyczyła właśnie układania puzzli. Do dziś pamiętam godziny spędzone na układaniu obrazka z Kubusiem Puchatkiem. Istny trening cierpliwości, który przyniósł jednak owoce.

Nie znoszę dusznych poranków... choć obiecałam sobie nie marudzić w tym roku na pogodę i znosić upały z godnością, są dni kiedy przychodzi mi to z trudem. Lepkie noce, mokre poduszki, rwany sen, to nie dla mnie. I owady, zwłaszcza muchy, znajdujące się bóg jeden wie skąd, dokładnie wtedy, kiedy przystępujesz do przygotowywania posiłku.