Ksiądz, który odwiedzał moją mamę w ostatnich dniach życia, powiedział, że ona zapala się i gaśnie, jak migotliwy płomień świecy. Tak jakby chciała jeszcze być z nami przez chwilę, a zaraz znikała zupełnie. Dużo o tym jej znikaniu napisałam w swojej książce, mam nadzieję, że już wkrótce, każdy kto zechce będzie mógł ją przeczytać, ale dziś inna myśl zaprzątnęła mi głowę. Dziś, patrząc w lustro, pomyślałam, że ja też zapalam się i gasnę...

Pomyślałam, że jak napiszę tu kilka słów o tym... o nim... to to nie przepadnie tak, jak się zwykle dzieje w przypadku postów w mediach społecznościowych. Że będę mogła do tego tekstu wracać, czy też zapraszać moich czytelników (kurcze, jak to fajnie brzmi... w sumie to mogę już tak mówić, bo wiem, skądinąd, że są tacy, którzy wyłapują wszystkie moje teksty, dzielą się nimi i refleksją na ich temat... tak ogromnie mnie to cieszy, że aż strach;)) do zapoznania się z jego treścią.

Moja Babcia była mamą dwóch córek. Jedną z nich była moja mama - waleczna i dzielna, drugą Grażyna - moja niepełnosprawna ciocia. Babcia uważała, że musi nieść własny krzyż i powierzać życie swojej rodziny Bogu, dziękując za wszystko, co ma i godząc się z tym, co ją/ich spotkało. Mama chciała, aby moja Babcia oczekiwała i brała od życia więcej, a konkretnie, aby zawalczyła o Grażynę, o nią i o samą siebie. 

Dziś moja Mama obchodziłaby siedemdziesiąte trzecie urodziny. Dziś pewnie byśmy ją odwiedzili, albo zadzwonili i umówili się na świętowanie w weekend. U rodziców, albo u nas. Po raz trzeci celebrujemy ten dzień bez niej. A w zasadzie, po raz pierwszy.

Jeden z moich planów spalił dziś na panewce. Czy powinnam się poddać, wycofać, czy też zaprzestać? Oczywiście, że nie. Fakt, że ktoś zdecydował tak, a nie inaczej, nie powinien wpływać na to, co zdecyduję ja sama. Nie powinien osłabiać mojej wiary w samą siebie i we własne możliwości.